piątek, 18 grudnia 2015

Cz. 5 Can't find my home

Brukselki!
Kolejna część.
Nie wkurzajcie się za wulgaryzmy pls.
Felus & Łucja
To był wyjątkowo mglisty dzień. Aidenblair często otulała mgła, praktycznie wpisując się w jej równinny krajobraz. Wiatr milczał w przeciwieństwie do ptaków, które budowały nowe gniazda, po powrocie z cieplejszych krain. Ich świergot był przeszywający i bardzo głośny. Jeden z nich przysiadł na pałacowym oknie i zaczął rytmicznie stukać w kolorową szybę. Łucja rzuciła ku niemu mordercze spojrzenie. Nie miała teraz na to czasu. Podeszła do okna i zbyt zdecydowanym ruchem zaciągnęła zasłonę. Jej pokój wypełniał półmrok, przecinany przez smugę mdłego światła.
Czas by wyruszać. Wzięła swoją płócienną torbę i pospiesznie wyszła z komnaty. Miała oficjalny zakaz spotykania się z Felusem, ale nawet nie zakładała możliwości stosowania się do niego. Przeszła koło popiersia jakiegoś dowódcy, który ponoć był jej wujem; skręciła w prawo i w lewo koło Sali portretów, ostatnia prosta. Usłyszała za sobą ciężkie dudniące kroki. Po jej plecach przeszedł dreszcz. Jęknęła bezgłośne, bo wiedziała czyje to kroki. Odwróciła się szybko na pięcie i wepchnęła torbę, za jakieś nienaturalnie wielkie popiersie.
-O tu jesteś!- rzekł jej ojciec, podchodząc bliżej- co robisz?- zapytał euforycznym głosem, bo wiedział, że zbliża się wojna
- Przeglądam oferty matrymonialne- odparła wskazując na posąg- Alfons II wydaje się być słodziutki- sarkazm był jej jedyną bronią.
Ojciec spiorunował ją wzrokiem.
-Kłamiesz- rzekł bez cienia wątpliwości.
-Jasne, że tak. Na tym polega ironia- odparła.
-Znów będziesz się gdzieś szwendać!- przeszedł do swojej ulubionej części- córce kanclerza nie przystoi spotykać się z tymi plebejskimi obdartusami!- jego głos grzmiał, przez nawarstwiające się echo.
Nie mogła już tego znieść. Chyba nadszedł czas.
-Nienawidzę cię- po raz pierwszy powiedziała to głośno.
-Nie wiesz, co mówisz, gówniaro- parskną swoim altowym śmiechem.
-Doskonale wiem, co mówię, ojcze- oddychała głęboko- jesteś złym człowiekiem. Agresywną, bezwzględną, pełną pierwotnych lęków niepotrafiącą kochać istotą- akcentowała każdą sylabę, chcąc zachować spokojny ton.
Na chwilę jakby go zatkało, a później znów parsknął śmiechem.
-Uważaj na słowa, niewdzięczna dziwko- odparł nie tracąc swej wesołości.
To określenie już dawno przestało wywoływać u niej jakiekolwiek emocje.
-Nie potrzebuję ojca, który nie jest już dla mnie żadnym autorytetem- kontynuowała- Nie chcę być taka jak ty. To byłaby moją największa porażka- „ciężko jest powstrzymać prawdę, gdy już wychodzi na jaw”- myślała, wciąż skupiając się na swoich słowach.
-Jak śmiesz odzywać się w ten sposób do swojego ojca! Czas by ktoś nauczył cię odrobiny szacunku!- był purpurowy jak gerber widniejący na chorągwi Aidanblair.
Podniósł otwartą dłoń. Łucja instynktownie umknęła przed ciosem i parsknęła żałośnie w duchu. Ojciec wyglądał na zawiedzionego.
-Nie zamierzam tu wracać, jeżeli jeszcze raz mnie dotkniesz- krzyknęła- Wszystko, czym próbowałeś mnie nafaszerować przez te wszystkie lata straciło jakikolwiek sens- jej głos powoli łamał się pod ciężarem tej sytuacji.
-Wiedziałem to, odkąd zaczęłaś się puszczać z tym gnojkiem!- krzyknął- Do niego się wybierasz tak?
-Tak- jej głos zmienił się w skrzek- nie spodziewaj się mnie z powrotem- dodała wyrównując oddech.

Znów prychnął lekceważąco, a Łucja sięgnęła po torbę i wybiegła przez frontowe drzwi.
Carry on  Moose

środa, 16 grudnia 2015

~`5 :Lost It to Trying - Paper Towns Mix:


Rozdział 5

 Usłyszałam skrzypienie furtki, nie miałam ochoty na towarzystwo. Wstałam jednak, prostując się i starając się wyglądać, jak bym miała tu być. Otarłam twarz, za późno orientując się, że mam dłonie w błocie. Wyglądałam zapewne, jakbym przeorała całe pole.

-A ty co wyprawiasz? -spytał rosły mężczyzna. Miał łysą głowę, kwadratową szczękę, bliznę ciągnącą się przez lewą brew i ciemne ciepłe oczy. Jakoś mi przypadł do gustu, mimo lekko przerażającej budowy wydawał się być równym gościem.

-Ćwiczę sztukę kamuflażu.

Podniósł brwi i przekrzywił śmiesznie brwi.

-W plantacji pomidorków?

Rozejrzałam się. Faktycznie, naokoło rosły duże czerwone pomidory.

-No może niekoniecznie. - podniosłam ramiona

Miał zacięty wyraz twarzy. Uśmiechnęłam się do niego szeroko, sama nie wiem czemu. Lubiłam to, swobodny uśmiech. Przybrał jeszcze poważniejszą minę, więc poczułam się z lekka głupio. Stoisz umorusana w ziemi i szczerzysz się do niego. Na pewno zostanie twoim najlepszym przyjacielem.

Nadal byłam zażenowana, ale on zaczął się śmiać! To był taki niesamowity dźwięk, że wpatrywałam się w niego jak w obraz.

-Co ty się tak na mnie patrzysz? - wydusił pomiędzy atakami wesołości

-Masz niesamowity śmiech. - objaśniłam mu.

Chyba się trochę zawstydził, jego policzki poczerwieniały, ale nadal się śmiał. W końcu i ja do niego dołączyłam, mimo mojej słabej pozycji. Uspokoił się trochę i popatrzył na mnie.

-Chodź tu świrku, zanim je całkowicie stratujesz.

Starałam się stąpać tak, aby niczego nie zniszczyć i prawie wyszłam na brukową ścieżkę, kiedy potknęłam się o kabel. Tracąc panowanie, poleciałam do przodu i prawie bym upadła, gdyby nie szkolenie. Zrobiłam to co mnie nauczyli, z niesamowitą prędkością odzyskałam równowagę i stanęłam na baczność. Gdybym była normalna, ręce mojego towarzysza leżałyby na mojej talii, trzymając mnie i zapobiegając upadkowi. On jednak patrzył się na mnie, zaciskając nieporadnie ręce w powietrzu. Nie zamierzałam o tym z nim rozmawiać.

-Co kabel wyprawia na plantacji?

-On jest od podlewania.

-O, świetnie.

Zlustrował mnie wzrokiem. Niesamowicie mnie to wpieprzało, wszyscy tu gapili się jak by chcieli zajrzeć co mam we łbie. Musiał zauważyć mój zmieniony nastrój, bo przestał się patrzeć.

-Chodź, zaprowadzę Cię do Blythe.

-Skąd wiesz, że masz mnie do niej  poprowadzić?

Zmieszał się trochę, ale odrobinę. Nadrobił to szorstkim tonem, rzucając tylko "po prostu wiem".

Czułam się jak otumaniona. Nic nie jadłam od wieków, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie pogardziłabym też odrobiną snu bez dodatku narkusa.

Szłam wyprostowana jak struna, ale słabo szło mi z nie robieniem miny, byłam strasznie głodna, a brzuch wydawał się jak studnia.

-No już nie miej takiej miny, Blythe odprowadzi Cię na kolację.

-Kolację? - byłam zdekoncentrowana.

-Co ty, nie widzisz? Słońce zachodzi, prawie siódma.

Faktycznie, słońce zachodziło, ale co to do diaska mi miało mówić? Potrząsnęłam głową i dalej szłam ze spojrzeniem wbitym w ziemię.

Doszliśmy do budynku, który miała nad drzwiami napis "jadłodajnia"

-Co to znaczy? -spytałam ciekawa.

-No, stołówka, tam się je. Dawkins jest zwolennikiem starych nazw.

Zobaczyłam idącą Blythe, z torbą w ręce. Kiedy mnie zobaczyła, zaczęła się śmiać. Jadłodajnia przypomniała mi znowu jaka inna jestem, więc powiedziałam prosto, żeby się ze mnie nie śmiała. Za późno się zorientowałam, że użyłam ostrego tonu co z kolei zdziwiło a nawet przestraszyło Blythe. To zabawne, ile rzeczy można się dowiedzieć z oczu normalnego człowieka.

Nadal zbita z tropu, podała mi torbę. Weszłyśmy do budynku i poprowadziła mnie do wahadłowych drzwi, oznaczonych znakiem kółka. Były to łazienki, nawet z prysznicem. Nadal nic nie mówiła, ale nie przeszkadzało mi to. Nie chciałam z nią rozmawiać, w ogóle z nikim.

W spokoju się umyłam, zmyłam błoto, ziemię i cały syf. Wytarłam się, ubrałam co mi przyniosła Blythe. Miły biały t-shirt, ciepłą szarą bluzę i czarne materiałowe ciepłe spodnie. W torbie było o wiele więcej rzeczy, ale wzięłam te z brzegu. Nie było tu żadnych butów, na szczęście kiedy wyszłam z kabiny zobaczyłam te same buty co miałam je cały dzień, ale wyczyszczone i błyszczące. Po Blythe nie było śladu. Na szybie była karteczka z moim imieniem i krótką informacją, żebym zjadła a ona przyjdzie za dwadzieścia minut. Zgniotłam kartkę i wrzuciłam do kosza pod umywalką. Przeczesałam włosy. Chciałabym je obciąć.

Zarzuciłam torbę na ramię i wyszłam. Zobaczyłam chudą dziewczynę o szaroniebieskich włosach i wypranych z emocji oczach, w małym stopniu przypominały moje.

-Dam Ci jeść. - powiedziała głosem dobitnym.

Była na mój gust trochę dziwna i ekscentryczna, ale wzbudzała pewnego rodzaju sympatię. Zaprowadził mnie do dużego pomieszczenia z wieloma stołami. Było pusto, dzięki bogu.

-Jest za wcześnie na kolację, ale Dawkins przypuścił, że pewnie chcesz jeść sama.

Uniosłam brwi w zdziwieniu, skąd mógł to wiedzieć? Wzruszyłam ramionami i dalej szłyśmy. Usadziła mnie w kącie.

-Przyniosę Ci posiłek, nie uciekaj.

Jestem aż tak dzika w ich mniemaniu?

Nie zajęło jej to więcej niż dwadzieścia sekund, żeby wrócić z tacą przepełnioną jedzeniem. Postawiła wszystko przede mną, zupę, makaron z sosem, jakieś mięso, duży dzban herbaty i małe ciastko, w przedziwnym kształcie. W dodatku z kieszeni fartucha wyjęła małą prostokątną rzecz. Książka. Wysłałam jej pytające spojrzenie, ale ona tylko puściła mi oko i odeszła. Harry Potter?

Zaczęłam jeść, wszystko powoli. Było niesamowicie dobre, moje kubki smakowe doznawały eksplozji. Popijałam wszystko co chwila herbatą, gorącą, ale taką lubiłam najbardziej, zjadłam wszystko w ledwo dziesięć minut. Sięgnęłam na koniec po to dziwne ciastko. Ugryzłam  kawałek, ze zdziwieniem poczułam coś, co zdecydowanie nie powinno tu być! Papier? Co do cholery? Rozwinęłam karteczkę. Było tam siedem wyrazów, układających się w pytanie. Co można złamać, nie trzymając tego w rękach? Zasępiłam się, nic nie rozumiałam. Odłożyłam na talerz dziwną kartkę, nie mając już ochoty na ciastko. Teraz, mając jeszcze sporo czasu, mogłabym poczytać, albo zbadać drabinkę na drugim końcu sali. Stąpałam ostrożnie, nie powodując żadnego hałasu. Wspięłam się cicho, po czym otworzyłam ciężką klapę. Wydostałam się na zewnątrz, zimne powietrze chlastało mnie po twarzy. Byłam na dachu… Zapadł już zmrok. Znajdowałam się na wielkim obszarze, budynek był na obrzeżach, więc widziałam wszystko jak na dłoni. Zachłysnęłam się z emocji, lodowate powietrze wdarło się do moich płuc. Doszłam do samego krańca. Rozłożyłam ramiona i otworzyłam szeroko oczy.  W tamtej chwili, właśnie stojąc krok od śmierci z mojego wyboru, rozkładając ramiona i czując powietrze, zrozumiałam, że jestem wolna. Zapragnęłam pobiec, daleko, ale nie było możliwości. Pozostało mi jedno. Wydałam z siebie niekontrolowany, ogłuszający wrzask szczęścia. Darłam się, póki nie straciłam głosu. Stałam tak, uśmiechając się. Usłyszałam odgłos za sobą, mimo świszczącego wiatru. Odwróciłam się na pięcie, stali tam Blythe, Szarowłosa, Ryan, dwóch rosłych mężczyzn, pilnujących wcześniej drzwi profesora i ten, którego imienia jeszcze nie poznałam. Mieli przerażone miny i wiem co chodziło im po głowach.

-Jestem nowo narodzona. - Powiedziałam, jak by to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Wypowiadając te słowa, na dobre zdałam sobie sprawę, że tak jest i byłam pewna, że nikomu swojej wolności nie oddam.

5 rozdział.... autorem piosenki jest Son Lux.
Peace Out, Lizzy over

sobota, 12 grudnia 2015

~`4 :I'm a Ruin:

Rozdział 4

Szłam z nim ramię w ramię po schodach i czułam jego baczny wzrok na sobie. Trochę mnie to frustrowało, ale co mogłam zrobić. Kiedy wreszcie weszliśmy na górę, marmurowe schody okazały się nie być końcem luksusów. Wiedziałam jak wygląda marmur, w gabinecie Ojca podłoga była marmurowa, raz czy dwa się tym chwalił. Białe pomieszczenie, dwie czerwone pufy, drogocenne wazy. Dwóch mężczyzn w czarnych garniturach stało przy białych drzwiach. Na nasz widok jednocześnie sięgnęli do klamek i otworzyli przed nami drzwi. Weszliśmy do pomieszczenia z kwiatową tapetą, ciemną podłogą, jednym wielkim biurkiem, za którymi stał regał na całą ścianę i był wypełniony książkami. Po prawej stronie było duże okno a na przeciwnej ścianie jakiś fikuśny kolorowy obraz, pod którym stała kremowa pufa. Na przeciwko biurka stało krzesło w białym kolorze. Za biurkiem siedział mężczyzna. Pasował do tego pomieszczenia. Miał gładko ułożone włosy, duże okulary, sprytne oczka i specyficzny wygląd, który ani nie zachęcał ani nie odrzucał. Zostawiłam sobie osąd na później.

-Mave Silvers. -powiedział zachrypniętym tonem. -Usiądź, proszę. -gestem dłoni wskazał na krzesło.

Usiadłam automatycznie się prostując.

-Ryan będzie nam towarzyszył, jeśli to nie problem, jest kimś w rodzaju mojego asystenta, można mu ufać. -po czym posłał mu pobłażliwy uśmiech.

Obydwaj skierowali na mnie spojrzenia i zorientowałam się, że oczekują ode mnie odpowiedzi.

-Skoro pan tak mówi.

Byli trochę zbici z tropu moją odpowiedzią, ale starszy zaczął mówić.

-Młoda damo, mam na imię profesor Igor Dawkins. Prowadzę sprawę pozbycia się Aetery, a ty jako pierwsza uczestniczka jego programu… cóż twoja pomoc jest nieoceniona.

-W jaki sposób? -spytałam, czując brzęczyk w klatce piersiowej.

-Działania… cóż jest jedno najważniejsze.

-Jakie? -powoli traciłam kontrolę i wpadałam w złość.

-Będzie stety lub niestety, zależy od punktu widzenia wymagane zeznawanie w sądzie, na rzecz działań Aetery.

Zaczęłam analizować sytuację.

-Brzmi jak wciąganie mnie w kolejne bagno. -powiedziałam wyraźnie i dobitnie.

W pokoju zrobiło się cicho. Oboje na mnie patrzyli. Nagle profesor wybuchnął śmiechem. Głośny odgłos przestraszył Ryana, który podskoczył na krześle. Nie mogąc się powstrzymać dołączyłam do profesora, nie wiedząc z czego się właściwie śmieje. Jak dobrze było to zrobić, chichrać bez opamiętania.

Profesor otarł oczy z łez śmiechu.

-To było genialne, ma pani tupet. - wydusił. -Mam do pani właściwie dwa pytania. - spoważniał.

Spoważniałam z nim, nadal mając lekkość ducha.

-Chcąc nie chcąc muszę to powiedzieć. Była tam pani jako pierwsza, wszyscy tu obecni wiemy ile  czasu. Jak to wpływało na pani reputację i innych osobników stosunek do pani? - poprawił okulary.

Zaczęłam mówić, lekkim tonem.

-Chodziły o mnie legendy. - parsknęłam śmiechem na te słowa. - Ludzie uważali, że kilka razy się wydostałam, miałam romanse ze strażnikami, byłam szpiegiem, decydowałam kto przeżyje…. Każdy nowy "osobnik" jak to pan powiedział to była nowa plotka.

Profesor zanotował kilka słów zadając mi jednocześnie pytanie:

-A jak było naprawdę?

-O 180 stopni inaczej, prze pana. Postępowałam najpospoliciej jak tylko mogłam, prawie wcale się  nie odzywałam. Złotym środkiem, żeby tam przetrwać była pokora. Często zdarzały się ostre temperamenty, które był gaszone ekstra porcją tortur. Najczęściej nagrywali lub nawet na żywo puszczali efekty dźwiękowe, tak na przestrogę. Jak trafiło się kilka takich ewenementów puszczali bite dwadzieścia cztery godziny, w nocy też. Prawie nikt nie mógł spać z tym, nie umieli się wyłączyć. Każdy kto na następny dzień był słaby, brakło mu sił dostawał w kość.

Teraz to już kompletnie spoważnieli. Ja też zresztą.

-Zdarzały się przypadki śmiertelne?

-Wstrząsowy John.

Miny mieli zdezorientowane, przecież nie znali tej historii, pospieszyłam z wyjaśnieniami.

-John był najmocniejszy w gębie. Często powodował wybuchy, wrzeszczał na wszystko. Miał chyba trochę pierdolca. Raz wzięli go na trzygodzinne elektro wstrząsy. Szczęściarz miał słaby organizm, wlepili mu za dużą moc i padł po godzinie. Nigdy w życiu nie powtórzyli tego błędu, a za swoją nie uwagę ukarali nas zbiorową głodówką. Każdy jednak Wstrząsowemy Johnemu zazdrościł i był w pewnym sensie naszym idolem. Oczywiście kilku próbowało jak cholera powtórzyć jego występ, nigdy w życiu się nie odezwali więcej. Nikt nie wiedział czemu, języków nie ucięli bo nie mogli robić sobie inwalidów. Po każdym były inne teorie, ja uważam, że - przerwałam w pół słowa. -No, pewnie coś im tam zrobili. - dopowiedziałam szybko, zbyt szybko.

Unieśli brwi i wymienili spojrzenia.

-A miałaś tam kogoś specjalnego? - pierwszy raz odezwał się Ryan

Zacisnęłam ręce na krześle zaklinając łzy. Udało mi się cofnąć gule w gardle i wychrypiałam:

-Rowland.

-Rowland? - w jego ustach imię brzmiało inaczej, nie tak jak powinno.

-Był mi najbliższy. - powiedziałam to beznamiętnie.



Kiedy tylko się pojawił odłączył się od innych i dosiadł do mnie. Był pierwszy co się odważył, to była era mojego zrycia psychicznego, jak to wszyscy szeptali po kątach. Po prostu usiadł, patrząc się. Od tego momentu zawsze był blisko mnie, kręcił się jak anioł stróż, a nawet warczał na tych co mnie obrażali. Nie dał mi wyboru, po dwóch tygodniach się do niego otworzyłam. Miałam trzynaście, prawie czternaście lat wtedy. - bardziej sobie to przypomniałam. - Rozumiał mnie, chłonął każde moje słowo i nastrój. Często wystarczyło mi wymienienie z nim spojrzenia, żeby czuć się jak człowiek. Byliśmy jak symbioza, jedno dawało drugiemu siłę. Kochałam go całym sercem. Myślałam, że daje mu siłę w równej mierze jak ja mu. Ale nie, ja byłam innym źródłem, źródłem informacji. Nie posądziłabym go w życiu o złe zamiary, miał takie dobre oczy, w moim mniemaniu czystą duszę. Pewnej nocy obudziłam się w którymś z szybów wentylacyjnych. Patrzyły na mnie jego oczy ale nie było śladu po jego dobrości. Kopniakiem zrzucił mnie z szybu i wylądowałam w gabinecie Ojca. Zeskoczył i zanim zdążyłam cokolwiek zrobić złapał mnie z całej siły za głowę ramieniem. Rzucił na ścianę po czym zaczął dusić. Te ręce, które moim zdaniem nie skrzywdziłyby muchy oplotły moje gardło, odcinając mnie skutecznie od tlenu. Starałam się spojrzeć w jego oczy, ale unikał ich jak ognia. Upewnił się, że nie jestem w stanie nic zrobić, byłam na skraju. Uderzył mnie w twarz, miałam zostać przytomna. Do gabinetu wszedł Ojciec w samej swojej osobie. Kiedy zobaczył tą scenę nie mógł wyjść ze zdumienia. Rowland znowu objął moją głowę ramieniem, nic już nie widziałam. Wrzasnął, wypuścicie mnie a ją oszczędzę jest najcenniejsza do kurwy, wiem, że bez niej nic nie zrobicie. Odgłos ogłuszył mnie kompletnie, myślałam że straciłam słuch. Ciepła ciecz rozprysnęła się na mojej twarzy. Nadal lekko otumaniona, poczułam jak ramię Rowlanda zwalnia i coś koło mnie padło. Otarłam oczy i zobaczyłam że to ciało Rowlanda. Strzelili mu w głowę. Rycząc złapałam jego martwą rękę. Dusiłam się łzami i jego krwią. Nie docierało do mnie co mi zrobił, a nawet teraz kiedy wszystko rozumiem, jest to dla mnie najgorsze co mi zrobili. Czułam się jak by wyrwali mi drugie płuco, pół serca a nawet drugą półkulę mózgu. Dostałam zastrzyk w udo ale nadal płakałam i darłam się wyrażając mój ból. Odpływałam w świadomości, trawiona żywym ogniem, który palił całe moje ciało. Obudziłam się, a koło łóżka stał Ojciec. Nic nie mówił, tylko patrzył. Zrozumiałam jasno jak mam się zachowywać i co mnie czeka, jeśli postanowię inaczej.



Zakończyłam moją historię, odchrząknięciem znowu próbując cofnąć gulę w gardle. Kolejny raz tylko się na mnie patrzyli nic nie mówiąc.

-Naprawdę.. - profesor chyba starał się powiedzieć coś mądrego ale nic mu nie przyszło na myśl.

Zaraz się rozkleję. Trochę odcięta od rzeczywistości poprosiłam o pozwolenie na wyjście. Nie dosłyszałam co powiedzieli, wyszłam. Biegłam ile sił w nogach przez cały ośrodek, zderzałam się z ludźmi nie zwracając uwagi na nikogo. W połowie drogi ryczałam już na dobre. Dobiegłam i zobaczyłam jakiś zauek. Przeskoczyłam przez furtkę i wbiegłam do ogrodu. Wcisnęłam się w kąt ogrodzenia, brudząc siebie ziemią, ale miałam to głęboko w nosie. Płakałam jak opętana, pierwszy raz komuś tą historię opowiedziałam. Miałam szczerą nadzieję, że będzie mi lżej ale było tylko gorzej. Moje serce znowu piekło jak żywa rana, widocznie nie dane było zagojenie się jej. Straciłam poczucie czasu. Po minutach, godzinach straciłam pokłady łez. Siedziałam wyciszając się i nasłuchując odgłosów ptaków, szumiących drzew, natury. Obserwowałam wszystko, jak za pierwszym razem z fascynacją i uniesieniem. Wyobraziłam sobie, że Rowland siedzi sobie koło mnie i trzyma mnie za rękę. Siedzimy cichutko, nic nie mówiąc tylko słuchając swoich oddechów, nawzajem tak sobie potrzebnych. Zrobiło mi się trochę raźniej jak tak sobie pomyślałam. Czy jestem normalna?

jest mi bardzo przykro, że nie dodawałam tak długo.
nie miałam weny ani w ogóle niczego i mimo, że nikt tego bloga nie czyta czuję, żę nawaliłam. proszę bardzo, 4 rozdział. ściskam mocno tych co to przeczytają i gratuluję,
Peace out, Lizzy over. 

czwartek, 3 grudnia 2015

~`3 :Broken Crown:


Rozdział 3
Musiało minąć kilkanaście minut, żebym się trochę uspokoiła. Rzadko kiedy płakałam, było to dla mojej osoby niespotykane. Podniosłam się z ziemi i spojrzałam w lustro. Byłam czerwona, więc postanowiłam zostawić przyglądanie się sobie na później. Zrzuciłam z siebie luźną koszulę nocną i weszłam pod prysznic. Wyszorowałam dokładnie ciało, spłukując z siebie malutką cząstkę tamtego miejsca. Mydło miało oszałamiający zapach. Zapamiętałam, że muszę spytać się Blythe co to za zapach. Na innym opakowaniu było napisane szampon, więc umyłam także włosy. Było to przedziwne uczucie, bez bacznego oka strażniczki i ograniczenia czasowego. Jednak szybko wyszłam z pod wody, której nie cierpiałam ze względu tego, w jak wielu torturach ją wykorzystywali. Zorientowałam się, że z kupką ubrań był także ręcznik. Wytarłam dokładnie siebie i wydusiłam włosy.
Podeszłam niepewnie do lustra naprzeciwko prysznica, które obejmowało całą mnie. Dobre światło uświadomiło mi, jakie znamię na sobie noszę. Całe ciało miałam w bliznach. Tych cienkich, podłużnych jak i krótkich. Ślady po oparzeniach na prawie całych udach, dekolcie i plecach. Większość usuwali plastycznie, przecież mieliśmy być doskonali. Oparzeniowe mieli usuwać nie długo, były przecież świeżo po zasklepieniu. Długa i szeroka blizna idąca od brzucha aż po udo. Czasem budziłam się bez niektórych szram, ale ta była od dawien dawna. Praktycznie jednak, każdy milimetr był pokryty blizną, siniakiem, oparzeniem. Ból jaki doświadczałam przez całe życie, był tak bezsensowny. Jako pierwsza dobrze wiedziałam co chcieli od nas. Przy ledwo sześciolatce nie zważa się na słowa. Pewnie nie myśleli, że przeżyje. Odeszłam od tego lustra i przeszłam do umywalki. Znajdowały się na niej szczoteczka do zębów, pasta, szczotka do włosów, suszarka i dwie gumki do włosów. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Mimo takiego czasu tam spędzonego, moje włosy zawsze były złoto-miodowe. Zawsze jednak uważałam, że do szamponu dodawali mi farbę, Ojcu zawsze podobał się mój kolor, mówił mi to co rok. Oczy miałam zielone, wyblakłe i zapewne na zawsze przysłonięte bólem i smutkiem. W dodatku zawsze miałam czerwoną obwódkę, może z wiecznego stresu. Reszta twarzy niczym się nie wyróżniała, prosty proporcjonalny do twarzy nos i trochę pełniejsza dolna warga od górnej. Związałam mokre i ciężkie włosy gumką, żeby mi nie przeszkadzały. Umyłam dokładnie trzy razy zęby, za każdym razem nakładając większą ilość pasty, znowu pozbywając się cząstki dołu. Niepewna podniosłam suszarkę po czym ją uruchomiłam. Wydawała mi się być za ciepła, ale nie miałam wyboru. Plusem było to, że szybko wysuszyła mi włosy i mogłam czym prędzej ją odłożyć. Wzdrygnęłam się. Wreszcie przejrzałam co dali mi do ubrania. Wygodne, czarne materiałowe spodnie. Ciepłe skarpety, chyba w moim rozmiarze. Szara opinająca bluzka z trzema guzikami przy dekolcie i długimi rękawami. Pełna zwątpienia spojrzałam na bieliznę. Jednak po założeniu, okazała się dopasowana. Byłam lekko zszokowana i zawstydzona, ale trudno, ważne, że było. Założyłam resztę ubrań. Spięłam moje włosy , które sięgały już do piersi w luźny koński ogon. Zdezorientowana zauważyłam, że nie dostałam butów. Chociaż Blythe mówiła, że ktoś będzie czekał przed drzwiami. Wzięłam drugą gumkę do włosów na wszelki wypadek. Przekręciłam klucz i nacisnęłam delikatnie klamkę. Przed drzwiami faktycznie ktoś stał. Był to mężczyzna. Wysoki nawet jak na mój wyższy wzrost, silnie zbudowany. Miał kwadratową szczękę i wyraźne kości policzkowe. Ciemne prawie czarne włosy miał roztrzepane. Wnikliwe oczy koloru korzennego i chyba naturalnie różowe wargi.
-Nie mam butów. - zauważyłam roztropnym tonem.
-Co? -spytał zdziwiony, tym, że się odezwałam. -Ach tak, proszę, mam je tu, musieli jeszcze znaleźć dobre sznurówki. -Po czym podał mi parę wiązanych, ciemnych brązowych butów za kostkę.
Zakładając je na stopę, zauważyłam, że były oczywiście w dobrym rozmiarze. W trakcie wiązania pierwszej pary sznurówek, odezwałam się:
-Skąd wy macie tak dokładne wymiary? Wszystko pasuje idealnie.
-Były w twoich aktach z Aetery. - powiedział swobodnie
Na te słowa tak mocno zacisnęłam sznurówki, że aż odcięłam sobie przepływ krwi. Klnąc pod nosem na nowo zaczęłam wiązać. Kiedy skończyłam wstałam i rzuciłam:
-Gdzie teraz?
-Porozmawiasz z Robertem, jest kimś w rodzaju przewodniczącego zamknięciu Aetery. Ma do Ciebie kilka pytań.
-Świetnie, prowadź.
Nie mogłam doczekać się wyjścia na dwór.
-Załóż najpierw to. - po czym podał mi skórzaną kurtkę i ruszył. Narzucił szybkie tempo co mi odpowiadało. Im szybciej tym lepiej. Zeszliśmy kolejne piętro w dół, pokluczyliśmy trochę po korytarzach ale nie miałam w głowie rozglądania się teraz. Wreszcie doszliśmy do automatycznie otwieranych przezroczystych drzwi, które prowadziły na zewnątrz. Do nich zerwałam się sprintem i słyszałam jak on biegnie za mną. Wybiegłam na zewnątrz i zatrzymałam się gwałtownie na środku dziedzińca, pod wielkim drzewem. Znowu łapczywie łapałam powietrze, ciesząc się uczuciem, jakiego doświadczałam, kiedy wypełniało moje płuca. Stałam tak długo, po prostu oddychając i wpatrując się w niebo.
-Mave? -usłyszałam radosny głosik Betty.
Podbiegła do mnie, rzucając mi się w ramiona. Zesztywniałam, ale nic sobie z tego nie zrobiła.
-Powiedzieli mi, że tak masz na imię! O wiele ładniej niż szczurek! -po czym zachichotała.
-No, chyba tak. Słuchaj, pogadałabym, ale muszę iść. Hmm, baw się dobrz… to znaczy, trzymaj się. -Język zaczął mi się plątać, po czym szybko odwróciłam się od niej i podbiegłam do chłopaka. Stał pod drugim budynkiem, naprzeciw tego z którego wyszliśmy. Nie chciałam schodzić z dworu, ale nie miałam zamaru też więcej być naokoło Betty. Jej widok poruszył we mnie coś nowego, nic co chciałam czuć.  Szarpnięciem otworzyłam drzwi, chowając się w budynku.

moje kochane świry muchomorki, niby te wyświetlenia są ale czuję jak bym stała przed lustrem i gadała do siebie, co miałam w zwyczaju robić zbyt wiele razy. ech, autorem piosenki w tytule jest Mumford & Sons, przesyłam im darmowe naklejki i ciasteczka za inspiracje także do kolejnego posta 
Peace out, Lizzy over.

wtorek, 1 grudnia 2015

Cz. 4 What a wonderful world

Hi Brussels,
Dziś kolejna część, dosyć długa, jak możecie zauważyć. Pojawia się nowa postać (o radości iskro bogów) i coś w końcu się dzieje. 
aa no tak, nieoficjalny tytuł obok "Kolejnej kupy" to "Bliźniory"
Marple & Proof

Szybko zapominając o na porannych doświadczeniach chłopcy wrócili do zabawy. Tym razem poszli do ogrodu, by nie narażać już nikogo na jakiekolwiek straty materialne. Marple biegał pomiędzy drzewami, a Proof usiadł pod jednym z nich i w spokoju przekładał wielkie stronice oprawionej w skórę książki.
-Proof, widziałeś?! Tam znowu pojawił się ten ptaszek- mówił zdyszany wskazując na jedną z jabłoni.
-Jaki ptak?- spytał, choć z jego tonu wynikało, że było mu wszystko jedno.
-Jak to jaki, ze złotymi piórami, już kiedyś go tu widzieliśmy- przysiadł w cieniu, koło swojego brata.
-Tak, tak, pamiętam- mówił nie odrywając nosa do kartek.
-Ej o co chodzi? O tą wazę? Przestań, stłukliśmy już takich setki, a Anton zawsze naprawiał wszystkie. Poza tym od kiedy ty się w ogóle uczysz astronomii?- wciąż próbował złapać oddech.
-Od sześciu lat, Marple, sześciu lat. Tobie też polecam zacząć. Myślę, że ktoś się w końcu połapie i będziemy mieć problemy- mówił starając się zachowywać obojętny ton.
- No dobrze, już dobrze, coś ty taki drażliwy?- delikatnie się uśmiechnął.
-Nie jestem drażliwy, tylko zmartwiony twoją edukacją- odparł nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu.
Od strony pałacu szedł ku nim Anton.
-Chodźcie, zaraz macie lekcję szermierki!- krzyknął z oddali-  chyba wam się nie znudziło, Gałgany- ponownie zawołał wyraźnie ich zachęcając.
Chłopcy natychmiast się poderwali i pobiegli w jego stronę.
Udali się do pawilonu, w którym zazwyczaj tłukil się, pod przykrywką nauki „szlachetnej sztuki pojedynku”. Ich nauczyciel już na nich czekał, jak zawsze ubrany w swój seledynowy płaszcz z oślepiająco srebrnymi guzikami. A na imię miał Poloniusz. Jak oni nie lubili tego kretyna.
-Witajcie, dzieci- rzekł nie odrywając wzroku od swojej szpady, którą machinalnie pocierał szmatką.
-Dzień dobry- odburknął Proof.
To była ich trzecia lekcja, ale nawet Marple pałał do niego wyraźną niechęcią, mimo iż zarzekał się, że ten mdły wyraz na jego twarzy, który pojawiał się za każdym razem, gdy słyszał jego imię, to tylko objaw przewlekłego zapalenia trzustki.  Wszystko zaczęło się na pierwszej lekcji, kiedy stwierdził, że „ich umiejętności są szokująco poniżej poziomu początkujących kapucynek” i kilkanaście razy nazwał ich pachołami.
Zapanowała długa, dość niezręczna cisza.
- Gdzie są wasze florety?- wyrzucił powietrze z płuc, odkładając szmatkę.
Marple i Proof automatycznie włożyli maski i wyciągnęli broń z pokrowców, zajęli wyznaczone pozycje i zastygli czekając na dalsze instrukcje. Po kolejnej długiej chwili, której cisza była przerywana tylko przez odchrząkiwanie Proof’a ich nauczyciel, zaszczycił ich trzema słowami.
-No dalej, walczcie- rzekł jakby miał zaraz zwymiotować.
Chłopcy spojrzeli po sobie. Co mieliby zrobić? Ostatnio nauczyli się tylko trzymać floret tak, żeby nie wsadzić ich sobie w oko. Stwierdzili, że właśnie zostali zmuszeni do improwizacji, więc zrobili kilka chwiejnych wypadów, a Proof starał się uskutecznić zasłonę, co skończyło się przelotem floretu koło ucha kretyna.
- No dobra, pachole, leć po kukłę, bo wasze pojedynki, stwarzają zbyt wielkie zagrożenie dla wszystkich w promieniu dziesięciu mil- rzekł, myśląc, że jest śmieszny.
Nie myśląc za wiele Marple powlekł się do komórki znajdującej się w przeciwległym końcu parku, co chwilę wznosząc kłęby pyłu w powietrze. Kopnął właśnie jeden z białych kamyków leżących na ścieżce, kiedy z żywopłotu dobiegł go cichy, żałosny dźwięk. Rozglądając się wśród drzew podszedł bliżej do źródła tego jęku i odgarnął kłujące gałązki.
- Proof chodź tu szybko! – zawołał głośno.
Usłyszał tylko chrzęst kamieni, które tarły o siebie pod naciskiem biegnących stóp. Klika chwil później poczuł na swoich plecach wzrok brata, a jego reakcja, na tą małą kulkę w krzakach była właśnie taka jakiej się spodziewał. Głęboki wdech zachwytu i jęk strachu.
Na wysuszonych liściach leżał mały lis. Miał najwyżej dwa miesiące. Ciężko było domyślić się, że był lisem, bo jego futerko było śnieżnobiałe, a tęczówki w krwawo czerwonym odcieniu. Takie same krwawe plamy świeciły się na jego boku nad lewą łapką. Wyglądało to dość paskudnie. Rana była poszarpana, a gęsta maź sączyła się z niej na blado żółte liście. Zapewne leżał tam od kilku godzin.
Marple podszedł do niego, a on nawet na nie poruszył oczami. Zdjął swoją kurtkę położył ją na trawie i najdelikatniej jak potrafił przeniósł na nią liska, a ten znowu żałośnie pisnął.
-Już, już malutki- wyszeptał Marple.
Proof pomógł mu podnieść go z ziemi i razem ruszyli w stronę schodów.
-Co tam masz? – zapytał Poloniusz, który zdążył się do nich doczłapać.
-Znalazłem lisa i..- rzekł szybko Marple, chcąc udać się do pałacu.
Kretyn spojrzał na zawiniątko.
- Dajcie mi to- prawie krzyknął, bez śladu poprzedniego znudzenia.
-Po co?!- odparli razem, cofając się o dwa kroki.
-Trzeba ukrócić mu cierpienia- zacisnął dłoń na klindze.
-Zapomnij!- krzyknął Proof jakby strzelony piorunem- to  przecież tylko draśnięcie- powrócił do bardziej racjonalnego tonu.
-Prawie się wykrwawił- naciskał Poloniusz, bez głębszych emocji.
-Brickwick na pewno mu pomoże i…- Marple nie dawał za wygraną.
-Jest astronomem! Nie pieprzoną pielęgniarką!- wrzasnął, łamiącym się głosem. Jeszcze nigdy nie widzieli go w takim stanie. Prawie wyrwał im zawiniątko, bełkocząc pojedyncze sylaby.
-Nie widzisz-że-jest-skażony?!- wysyczał, opluwając ich.
-Skażony? O czym ty mówisz?- zapytał Proof, jakby ktoś dał mu w twarz.
-Jest chory, porzucony przez swoje stado. To wstrętny bękart i podrzutek. Jak możesz wpuszczać tego potwora do pałacu?
-Na takiej samej zasadzie, według której ty możesz w nim mieszkać- odrzekł Proof wciąż przerażony po tym, co usłyszał.
Długo patrzyli się na niego, a no nie mrugnął ani razu. W końcu odeszli w stronę głównej bramy.
-Swoi zawsze trzymają się swoich- zaskrzeczał, gdy wchodzili po schodach.
Mimo, że dobrze to słyszeli nie odwrócili się. Co mu się stało? Swoi trzymają się swoich?
- Nie wiem o co mu chodziło-rzekł Marple, czytając w myślach brata.

-Wiemy tylko, że kretyn jest chory psychicznie- stwierdził Proof. Spojrzeli po sobie i poszli dalej, a ich kroki obijały się echem wśród kamiennych ścian.

Your choices create your story. Carry on. Moose.

poniedziałek, 30 listopada 2015

~`2 :I Know:


2.
Gwałtownie usiadłam na łóżku.
-Hej hej, spokojnie. Powoli, długo spałaś.
Zdezorientowana spojrzałam na dziewczynę, która dotykała mojej głowy. Nieznajoma pod wpływem mojego spojrzenia cofnęła szybko rękę. Czułam się zagrożona. Pamiętałam wydarzenia z przed… no właśnie. Ile czasu minęło od mojego omdlenia? Ześlizgnęłam się z łóżka. Byłam w jasnym pokoju z beżowymi ścianami, znajdowało się w nim tylko łóżko i stolik na którym stał dzbanek z wodą i szklanka, oraz okno. Stanęłam przed nim i otworzyłam najszerzej jak mogłam. Oparłam się o nie wdychając powietrze. Słońce było w zenicie. Wpatrywałam się w nie, nie zwracając uwagi na to, jak rani moje oczy. Dziewczyna chrząknięciem chciała zwrócić moją uwagę na niej. Niechętnie odwróciłam się do niej. Przestudiowałam powoli jej twarz. Miała duże, pełne zaufania oczy. Trochę szpiczasty nos i naprawdę ładne kości policzkowe. Jasno rude włosy trzymała w ciasnym kucyku. Rozszerzyła pełne usta w uśmiechu, pokazując równe zęby.
-Kim jesteś? -spytałam cichym zachrypniętym głosem.
-Mam na imię Blythe. - po czym znowu obdarzyła mnie uśmiechem.
Postanowiłam, że przecież nic mi się nie stanie jak uniosę kąciki ust. Blythe zdawała być się uradowana tym widokiem.
-Wiem, że możesz nie pamiętać swojego.
Zaczęłam grzebać w swoim umyśle, ale nic nie znalazłam. Zawsze byłam tylko pierwszą. Widząc moje zdezorientowane spojrzenie Blythe pośpieszyła z odpowiedzią.
-Podejrzewamy, że masz na imię Mave.
Wydałam z siebie pomruk. Mave. Brzmi obco.
-Kim jesteście?
-Tymi, którzy was uratowali.
Nie byłam w nastroju na dwuznaczne odpowiedzi, co zauważyła.
-Od dłuższego czasu, ludzie dla których pracuje interesowali się Aeterą. To była ta... "organizacja" -prawie splunęła tymi słowami.
-Wiem co to było. - ukróciłam.
-No więc znalazło się wystarczająco dużo niepokojących spraw, żeby odnaleźć ich laboratorium. Nie mieści mi się w głowie… -zaczęła, ale zaraz się zreflektowała. Zacisnęła powieki, po czym znowu się odezwała.
-Ile tam byłaś? -zniekształcił jej się głos.
-Dziesięć lat i dwieście dwadzieścia cztery dni. - odparłam bez wahania. -To znaczy… nie wiem ile byłam…
-Ledwo jeden dzień.
Całokształt sytuacji do mnie jeszcze nie docierał. Podeszłam do stolika, nalałam wody i wypiłam szklankę jednym chustem.
-Chodź, zaprowadzę Cię do łazienki.
Otworzyła drzwi do pokoju. Podążyłam za nią. Za drzwiami znajdował się korytarz, pełen takich samych drzwi. Przeszłyśmy przez cały korytarz, moje drzwi były końcowymi. Blythe popchnęła drzwi z szyby i przytrzymała je dla mnie. Później skierowała mnie łącznikiem pełnym okien do rozwidlenia, po lewej stronie było pomieszczenie podpisane "stołówka" i dochodziły z niego wesołe głosy. Po prawej z kolei "siłownia", z której nie było słychać żadnych głosów. Zeszłyśmy schodami w dół, które bezpośrednio prowadziły do "pryszniców" i "przebieralni". Blythe wyciągnęła z przezroczystej torby wiszącej na rzędzie pustych wieszaków kupkę ubrań.
-Proszę -podała mi je. -Są dla ciebie. -znowu posłała mi uśmiech.
Podążyła jasnym korytarzem w lewo po czym otworzyła kluczem drzwi, które za sobą okazywały się chować łazienkę. W różnych niebieskich odcieniach z dywanami, dużą wanną…
-Tu nasza wycieczka się kończy. Umyj się, wszystko co potrzebne jest tu. Później się po prostu ubierz. Na zewnątrz będzie ktoś czekał, nie martw się. Doprowadzi Cię, gdzie będziesz musiała pójść. Masz tu klucz, pełna prywatność.
-A kiedy będę mogła wyjść na dwór? -spytałam już stęskniona.
-Och, oczywiście, zaraz po umyciu się. I tak wyjdziecie z budynku, więc powiem mu, żeby dał Ci trochę czasu na zewnątrz.
 Po czym odwróciła się i poszła, machając przez ramię. Zamknęłam drzwi, przekręcając klucz w zamku. Odetchnęłam głęboko. Pierwsze co zauważyłam to wanna w rogu, po drugiej stronie za to był duży prysznic. Naprzeciwko wanny była szeroka umywalka a nad nią lustro. Między wanną a prysznicem stał taboret. Odłożyłam tam ubrania. Na prawo od drzwi zauważyłam też toaletę. Tak inne było to pomieszczenie, od tego w dole. Tam były wspólne mroczne prysznice i zawsze stała strażniczka, doglądając czy żadna niczego nie odwala. Z toalety i umywalki mogłaś korzystać trzy razy w dniu, nie więcej nie mniej. W nocy nawet nie było szans. Usiadłam na podłodze i powoli zbierałam myśli. To nie mogło być tak proste. Po moich policzkach znowu zaczęły lecieć łzy, tym razem strachu. Ocierałam je dłońmi ale po chwili po prostu schowałam głowę w ramiona i pozwoliłam łzom płynąć.

drugi rozdział za nami! w sumie tak trochę głupio pisać do nikogo, ale trzeba mieć cierpliwość! nie od razu mur chiński zbudowano więc nie tracę nadziei :) autorem piosenki, której zawdzięczam tytuł jest Tom Odell, dzięki za motywację koleżko.
Peace out, Lizzy over!

sobota, 28 listopada 2015

~`1 :I'll Be Your Skin:

Wyrwał ją ze snu donośny alarm, rozbrzmiewający na każdym poziomie. Czekała chwilę na komunikat, ale żadnego nie było. Dobrze, to tylko próba. Nie jest powiedziane, że zaczną się tortury. Wstała, otworzyła drzwi, upewniła się, że Betty idzie za nią i posuwistym krokiem ruszyła w dół korytarza. Doszła do stołówki i razem z innymi obiektami ustawiła się w równiutki szereg. Stali w ciszy, nie było słychać nic oprócz alarmu, który ani myślał się uciszyć. 
Jedna z najnowszych ośmieliła się wypowiedzieć, zbuntowanym tonem.
- Przecież już by przyszli, prawda?
 Nie, głupia. Raz staliśmy bite trzy dni. Ten kto upadł, zachwiał się lub chociaż okazywał protest, został karmiony dawką elektrowstrząsów. Ale nie powiedziałam tego na głos. Odzywanie się było cholernie niebezpieczne.
 -Kurna dość mam. – westchnął kolejny świeżaczek. –Kto idzie ze mną? – był teraz zły.
Powodzenia, pomyślałam. Tak to już było. Tylko myśli były bezpieczne. Po sali przeszedł pomruk aprobaty, złości i determinacji. Zaczęli się dzielić, kto którym piętrem się zajmie.
-Może jest szansa. – szepnęła Betty.
-Posrało cię? – syknęłam zanim pomyślałam.
 Rzuciła mi spojrzenie pełne przerażenia, jak zwykle, ale pod tą warstwą lęku znajdowało się teraz też coś innego. Heroizm, czyli to co każdego tu gubi. Wbiłam swoje spojrzenie z powrotem w podłogę. Minęło sporo czasu, ale usłyszałam krzyki, pełne euforii. Przez sekundę głosik w mojej głowie pisnął, a może? Jednak uciszyłam te myśli stanowczo. Nie ma takiej opcji. Poczułam jednak nową woń. Logicznie rzecz biorąc nie znaną, ale jednak skądś kojarzyłam. Przeczekałam jeszcze dobre pół godziny licząc pod nosem, ale nic się nie działo. Podniosłam wzrok i z zaskoczeniem zauważyłam, że jestem sama. Poczułam łzy na policzkach, przerażona świadomością, że naprawdę jest szansa. Ruszyłam małymi kroczkami ze stołówki, przechodząc koło łazienek, po czym przeczołgałam się skrótem do wartownicy. Zeskoczyłam z szybu i stanęłam przed mosiężymi metalowaymi i wiecznie zamkniętymi drzwiami. Były otwarte. Upadłam na kolana. 
Co się wyprawia?
Podniosłam się i... wyszłam. Wyszłam, za drzwi. Zaczęłam biec, najszybciej jak umiałam. Nie zwracałam uwagi na nic, na głosy, przeszkody. Biegłam w las, na oślep nie zwracając uwagi na gałęzie drapiące mnie po twarzy. Milion razy planowałam wydostanie się stąd. Przebiegłam przez gąszcz drzew po czym wybiegłam na otwartą polanę. Stanęłam i moje spojrzenie spoczęło na wszystkim co mnie otaczało. Naokoło śpiewały ptaki, trawa była zielona, niebo błękitne  a ja czułam na skórze promienie słońca. Zaczęłam spazmatycznie łapać powietrze, przerażona, że zaraz je stracę. Nie mogłam w to uwierzyć, czy to się dzieje naprawdę? Przejechałam paznokciami po twarzy, ale to nie był sen. Łzy zaczęły przesłaniać mi krajobraz, otarłam oczy dłońmi ale nic nie pomogło, napływały nowe. Wydarłam się na cały głos, nie umiałam rozpoznać czy brzmię jak ranne, czy zwycięskie w walce zwierzę. Drąc się najgłośniej jak mogłam pozbywałam się mniejszości toksyn w moim ciele, ale nadal to było coś. Płacząc i krzycząc, upadłam na ziemię. Widziałam niebo. Słońce mnie oślepiało. Oddychałam najgłębiej jak mogłam, czułam się jak bym była po wyrwaniu i ponownym włożeniu płuc. Już nie krzyczałam, ani nie płakałam. Powoli traciłam ostrość, a płuca paliły. Odpływałam w ciemność. 
Masz nie czuć.

 Tytuł posta zawdzięczam piosence, która zmotywowała mnie do napisania tego (autorem jest Sara Kendall). Dziękuję Łosiowi za użyczenie mi urządzenia, dzięki któremu udało mi się NARESZCIE uwolnić pomysł z mojej zakołtunionej głowy i dodać pierwszy rozdział czegoś, co zamierzam rozwinąć na szerszą skalę.

 Peace out, Lizzy over~

piątek, 27 listopada 2015

Cz. 3 I'm fine. I'm just not happy.

Brukselki,
Pora wrócić do wypróżniania! Taa wiem, brzmi ohydnie. Przed Wami kolejna część kupy, Enjoy!
Marple & Proof
Tym razem im się upiekło. W prawdzie większość spraw uchodziła im na sucho, gdy Anton był w stanie naprawić szkody. Anton od dziecka uczył się magii u jednego z najlepszych czarnoksiężników i był w tym naprawdę dobry. Może dlatego, że wkładał w to mnóstwo pracy i czasu, a może dlatego, jak zwykł mówić Proof: „że nikt nie odważyłby się oblać następcy tronu”. W każdym razie, potrafił naprawiać antyczne wazy i zszywać perskie poduszki. Za każdym razem, gdy musiał to robić, a nie ukrywając, robił to dość często, okazywał tą swoją obojętną wyższość, która potwornie denerwowała Proof’a.

Anton był wyższy od nich o głowę i miał złociste, falujące się włosy, które wciąż przeczesywał palcami. Choć nie należał do pięknych, jego twarz wyglądała jak wyrzeźbiona w wapiennej skale. Każda rysa i każde załamanie, było dokładnie oznaczone i nadawało mu iście surowy, królewski wygląd. Ich relacje były zmienne jak plotki dotyczące władcy i jego rzekomych problemów z czarodziejami. Lubił pokazywać im jak bardzo ich przewyższa i wciąż przypominać im, że kiedyś zostanie ich królem, lecz mogli liczyć na jego pomoc, w szczególności, gdy wstawiała się za nimi Marta.

 Łucja & Felus
Dziewczyna była tak zajęta ciągłym usprawiedliwianiem się przed sobą, że dopiero po dwóch dniach zobaczyła następstwo, którego tak naprawdę oczekiwała. Mianowicie nareszcie nie czuła już tego palącego ciężaru spoczywającego kiedyś na jej ramionach. Co prawda czuła się źle ze swoim uwidocznionym niedawno egoizmem, lecz było to brzemię o wiele lżejsze od poprzedniego. Po raz pierwszy od dawna była w stanie się uśmiechnąć, a jej twarz promieniała. Chciała posłać po Felusa, bo wiedziała, że byłby szczęśliwy wiedząc, że jednak się udało, lecz chwila radości zakończyła się szybko, gdy Pelagia znów wróciła pamięcią do ostatnich wydarzeń.
 Od samego początku, od momentu, w którym poznała Felusa wiedziała, że jest zupełnie inny niż wszyscy. Wydawał jej się tak cichy i opanowany, a przez co stawał się w jej oczach tajemniczy i wyjątkowy. Jednak teraz wiedziała, że był on po prostu nieszczęśliwy.  

Carry on, Moooooose

czwartek, 26 listopada 2015

Show us the way

Hay, Brukselki. Dzisiaj coś trochę innego (mała przerwa od kupy zawsze się przydaje). W każdym razie kocham każdego, kto łapie to dosłowne nawiązanie do sami-wiecie-czego (tym razem nie Voldemort, sry). Enjoy!

- Czego On od nas chce?- pytali przekonani, że znam odpowiedź
-On odszedł już dawno, a to oznacza, że chciał żebyście stali się wolni, robili to, co jest waszym największym pragnieniem- odpowiedziałem z poważną miną, ale oni wciąż patrzyli na mnie jak na szanowanego wśród ludu szaleńca.
Choć w sumie, czego miałbym się spodziewać; że istoty, które żyją od wieków, bez nawet poznania, czym jest wolna wola, nagle zrozumieją cały proces myślowy, jaki za nią stoi?

Tłumaczenia Aniołom wolności, jest jak czytanie poezji rybom, masz nadzieję, że coś zrozumieją, ale nawet największy optymista powie ci, że to niemożliwe. Jednak patrząc z perspektywy tych wszystkich wydarzeń, chyba wiem, co powiedziałbym, aby zrozumiano mnie jasno: „Wolność to kawałek sznurka, a Bóg chce, żebyś się na nim powiesił.”

Fight Your Demons, Moose

poniedziałek, 23 listopada 2015

Cz. 2 What have we done?

Hi, Brussels, kolejna część, będzie więcej.

Łucja & Felus     
Dziewczyna przechadzała się wśród pałacowych ścian wciąż pozostając nieobecna. W tej chwili każda najmniejsza czynność, spośród tych, które wszyscy wykonujemy bez większej refleksji, sprawiała jej ból na zasadzie: Jak mogę robić coś tak błahego, wiedząc czego już dokonaliśmy? Jedyne o czym teraz marzyła to spojrzeć na jego twarz i zobaczyć pewność, że on nie ma jej nic do zarzucenia. Rodzice już od dawna się nią nie interesowali i tak naprawdę nigdy nie stanowili żadnego autorytetu, na którym mogłaby się wzorować, więc to właśnie Felus był jedyną osobą, której opinia miała znaczenie.

Marple & Proof
-MARPLE- wycedziła przez zęby ich matka- PROOF! Co to ma znaczyć?! Ile razy wam powtarzałam, że nie możecie tu się bawić?!- mówiła wściekle wskazując na mieczyki.
-To już trzeci raz w tym miesiącu, naprawdę chłopaki?-wtrąciła się Marta, ich starsza siostra, swoim irytującym, lecz w miarę rozsądnym tonem.
-Ale my nie chcieliśmy -powiedzieli równocześnie chyląc głowy ze skruchą, jednak zaraz podnosząc wzrok, słysząc zbliżające się kroki.
-Jeszcze jego tu brakowało– mamrotał Proof rozpoznając wprost niemiłosiernie irytujące brzęczenie pomponów znajdujących się na czubkach butów Antona. Anton był ich o cztery lata starszym kuzynem. Tak naprawdę nie byli spokrewnieni, ale z jakiegoś powodu, chciał, by właśnie tak się do niego zwracano.
- Co znowu zrobiliście?- rzekł obojętnym tonem, dumnie wchodząc do Sali.
­-Błagam idź sobie stąd, ty nadęty bufonie- powtarzał z irytacją Proof.
-Coś ty powiedział?- zapytał Anton wyraźnie słysząc jego szepty.
-Nic, nic…-uciszył się, teatralnie spoglądając na Marple’a.
-Bawi Cię to?- powiedziała ich rodzicielka, znów wtrącając się do rozmowy.
Anton nie dał im dojść do słowa.
- Mają po dwanaście lat, bawi ich nawet dłubanie w nosach gargulcom- mówi z oczywistą dla niego wyższością, a oni spojrzeli na niego z przesadnym zdziwieniem- A z resztą…
Podniósł dłoń i jednym dziwnym zamachnięciem doprowadził wazę do stanu sprzed kilku minut. Spojrzał ironicznie na chłopców i utkwił swój wzrok w Marcie. Miała na sobie bardzo prostą, idealnie dopasowaną, zieloną sukienkę. Zgrabne ramiona zakrywały falujące się, kruczoczarne włosy, a na twarzy świeciły się oczy w tym samym kolorze. Była wysoka, szczupła, maiła delikatne rysy, które sprawiały, że zawsze promieniała. Po kilku długich chwilach zorientował się, że się na nią gapi, więc odwrócił wzrok i rzekł skonfundowany:
- Jak znowu coś zepsujecie, mój tata się zdenerwuje- mówił łagodniej, jakby ze względu na jej obecność, a chłopcy śmiali się zasłaniając usta dłońmi.

Felus & Łucja
Dziewczyna przystanęła na chwilę przy jednym z wiszących na ścianie obrazów i uważnie przyglądała się przedstawionej na nim kobiecie. Wpatrywała się w jej znajome, piwne oczy i uśmiechała się do niej tak długo, że dama zdawała jej się odwzajemniać uśmiech. Z jednej z sal wychodził właśnie profesor Asinus Brickwick, gubiąc się w gąszczu zwojów i ksiąg, którymi był objuczony, a ta rzuciła na niego spojrzenie dopiero wtedy, gdy z wielkim hukiem zatrzasnął potężne drzwi. Mężczyzna był stary i nad wyraz nierozgarnięty. Często odcinał się od rzeczywistości, nie zauważając ludzi, ani rzeczy, które potencjalnie mogłyby zrobić mu krzywdę. Wyglądał naprawdę wyjątkowo, choć lepszym określeniem byłoby dziwnie. Nosił połatane, kolorowe szaty, których postrzępiony koniec zawsze ciągnął się po ziemi, co wyglądało trochę śmiesznie, szczególnie, gdy profesor przycinał go drzwiami.
-O czym tak rozmyślasz?-  przystanął przy niej i również wpatrywał się w malowidło.
-Myśli Pan, że była szczęśliwa?- pytała wciąż nie odrywając wzroku od jej brązowych oczu.
-To tylko obraz, Pierniczku- odparł wesoło unosząc kącik ust- lecz widzę, że coś Cię trapi, a to martwi mnie o wiele bardziej niż stan psychiczny tej damy, wiszącej nad kredensem.
- Po prostu, przeraża mnie fakt, jak wiele jestem w stanie poświęcić, dla własnego, egoistycznego poczucia zadowolenia- mówiła tonem, który przybierała zawsze gdy narzekała na gnębiący ją wszechświat.
Asinus roześmiał się spod swoich sumiastych wąsów.
- Mam rozumieć że nabroiłaś?
-Tym razem to naprawdę poważna sprawa- odpowiedziała trochę głośniej i z wyczuwalną irytacją.
- Oczywiście, twoje problemy zawsze są dla mnie priorytetem- mówił tłumaczącym się tonem- ale przecież świat się nie kończy, prawda, Pierniczku?
-Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo się mylisz- szepnęła pod nosem, gdy ten w dziarskim krokiem wracał do planetarium.
Carry on, Guys  Moose

sobota, 21 listopada 2015

NAJLEPSZY NA ŚWIECIE GRUBCIO!

W tym poście, chciałabym oddać cześć śwince naszego Łosia. Niech spoczywa w pokoju i żyje w pełnej pyszności, jednorożców, przyjaznych dinusiów i brodatych Hagridów świecie. Kocham naszego Łosia i niech się trzyma, a świnka jest teraz w supi świecie, ma okulary przeciwsłoneczne i przytula mini łapkami naszego Łosia. Muwie wam tak jest. I tobie też Dżuliuszu. Trzymaj się brukselkowa siostrzyczko, do poniedziałku.
Peace out, Lizzy over.

Cz. 1 Behind blue eyes

Kolejna Kupa (tytuł roboczy, wciąż do modyfikacji), od Łosia tym razem. Takie małe wprowadzenie.

Każda historia ma swój początek, choć tak naprawdę, czy cokolwiek się kiedyś zaczyna i kończy? Niektóre historie kończąc się otwierają nowe opowieści, wciąż podtrzymując obracający się krąg wydarzeń, wytwarzający bohaterów, łotrów i wszystko, co ich otacza. Wszystko jest następstwem i posiada następstwa…

Felus & Łucja
-Teraz wszystko wróci do normy- mówił niski, zachrypnięty głos, rozbrzmiewający echem wśród zamkowych ścian.
-Jesteś pewien, Felusie?- pytał delikatniejszy głos, z żalem i powątpiewaniem.
-Chciałbym być- mężczyzna pochylił głowę ku ziemi- ale wiedz, że musieliśmy to zrobić. Cokolwiek nas teraz spotka, jakakolwiek kara spadnie na nas za nasz występek…-nie skończył- Przecież my tylko chcieliśmy być szczęśliwi. Czy to złe pragnienie?
- Mógłbyś w końcu przestać zasłaniać się szczęściem-mówiła porzucając swój łagodny ton- teraz to nie ma znaczenia.
- Do czego ma doprowadzić ta dyskusja?- mówił również podnosząc głos- Sama uznałaś, ze to najlepsze rozwiązanie!
-Najlepsze, wcale nie znaczy dobre- odparła siadając zrezygnowana na łóżku.
- Teraz musisz odpocząć-mówił beznadziejnym, lecz troskliwym tonem- Za dużo dziś przeszłaś.
Łucja położyła się, nie próbując nawet zaprzeczać, a ten wpatrywał się w jej mokre od łez, szarozielone oczy. Ona zaś odwróciła się w drugą stronę i patrzyła przez okno na zachodzące słońce, by błękit jego oczu nie przywracał jej wciąż od nowa myśli o zbliżających się konsekwencjach dokonanego czynu.
W krainie, w której żyli panował dobrobyt. Można by powiedzieć, że każdy starał się żyć swoim normalnym życiem, nie zawadzając nikomu i niczemu. Całe miasto tętniło, wypełnione pospolitymi grzesznikami, pewnymi swojej wyjątkowości, czyli ludźmi, których każdy z nas spotyka na co dzień. Lecz nie każdy z nich był tak prosty i zwykły, jakby się mogło wydawać, choć w tej chwili nie wyróżniała ich żadna cecha, ani zdolność, ale parszywie wyniszczające poczucie winy i trudna do opisania bezradność, w złych wyborach, których się dopuścili.
Osiemnastoletnia Pelagia traktowała starszego Felusa jak swojego obrońcę i kogoś w rodzaju wyznacznika moralności, ale w tej sytuacji widziała, że nawet on stracił zdolność rozróżniania, co jest tak naprawdę słuszne. Była po prostu rozbita.



Marple & Proof
Już o wschodzie słońca chłopcy ochoczo wyskoczyli ze swojej komnaty i biegnąc po zamku budzili wszystkich swoim śmiechem i brzęczeniem zabawkowych mieczy, których ostrza rytmicznie uderzały o siebie. Wpadli na jedne z drzwi, znienacka budząc śpiącego smacznie nauczyciela astronomii, który wydarł się swoim skrzekliwym głosem: „Na jutro, trzy tysiące słów: konstelacje dywinacyjne !” i z powrotem walnął się na łóżko. „Nawet w snach myśli tylko o pracy domowej”- szepnął pod nosem Proof. Nie przerywając pojedynku równocześnie krzyknęli: „Przepraszamy!” i przemieścili się do jadalni budząc po drodze całe pierwsze piętro. W pomieszczeniu stał ogromny mahoniowy stół pokryty już złocistym obrusem. Chłopcy byli pewni, że gdyby nie on ich zjadła walka miałaby swój wielki finał właśnie na tym stole. Nie zważając jednak na tę małą niedogodność walczyli dalej odsuwając krzesła i potrącając coraz to kolejne antyczne, ”niesamowicie drogocenne” posągi.
 Proof był bardzo podobny do swojego brata, chociaż może to Marple był podobny do Proof’a? Tak naprawdę nikt nie wiedział, który z nich urodził się pierwszy, bo byli bliźniakami, podobnymi jak dwie krople wody. Obaj byli wysocy jak na swój wiek i mieli lśniące, kasztanowe włosy, które Proof układał na lewą, a Marple na prawą stronę. Starali się wyglądać inaczej, lecz prawie nigdy im to nie wychodziło.
 Tuż po tym jak zamieszkali w pałacu, Marple śmiertelnie obraził się na Proof’a za to, że wykorzystał ich podobieństwo i zjadł jego śniadanie. Czasem jednak pozwalało mi to uniknąć pewnych przykrych konsekwencji na przykład na sprawdzianach z astronomii, Proof zawsze pisał dwie prace, zaś Marple wyręczał go na algebrze i historii magii. Tym razem zbieżność ich cech nie za bardzo mogła im w czymkolwiek pomóc, bo po raz kolejny, obaj wpakowali się w kłopoty. W całej sali rozległ się przeszywający dźwięk tłuczenia, czegoś, co napewno kosztowało więcej niż byli w stanie zarobić przez całe swoje życie. Powoli odwrócili się, a na ich twarzach rysował się paniczny wyraz przedstawiający coś w stylu: „Coś ty do cholery zrobił, mój bracie, idioto?!”. Długo się nie napatrzyli na tę dziwną, porcelanową wazę, w kolorowe  wzorki, która teraz leżała w drobniutkich kawałeczkach, bo do pokoju wparowała ich mama, siostra, kilka kucharek i natychmiast wszystkie przyjęły taki sam wyraz twarzy jak chłopcy.
Będzie ciąg dalszy. Carry on, Brukselki