sobota, 12 grudnia 2015

~`4 :I'm a Ruin:

Rozdział 4

Szłam z nim ramię w ramię po schodach i czułam jego baczny wzrok na sobie. Trochę mnie to frustrowało, ale co mogłam zrobić. Kiedy wreszcie weszliśmy na górę, marmurowe schody okazały się nie być końcem luksusów. Wiedziałam jak wygląda marmur, w gabinecie Ojca podłoga była marmurowa, raz czy dwa się tym chwalił. Białe pomieszczenie, dwie czerwone pufy, drogocenne wazy. Dwóch mężczyzn w czarnych garniturach stało przy białych drzwiach. Na nasz widok jednocześnie sięgnęli do klamek i otworzyli przed nami drzwi. Weszliśmy do pomieszczenia z kwiatową tapetą, ciemną podłogą, jednym wielkim biurkiem, za którymi stał regał na całą ścianę i był wypełniony książkami. Po prawej stronie było duże okno a na przeciwnej ścianie jakiś fikuśny kolorowy obraz, pod którym stała kremowa pufa. Na przeciwko biurka stało krzesło w białym kolorze. Za biurkiem siedział mężczyzna. Pasował do tego pomieszczenia. Miał gładko ułożone włosy, duże okulary, sprytne oczka i specyficzny wygląd, który ani nie zachęcał ani nie odrzucał. Zostawiłam sobie osąd na później.

-Mave Silvers. -powiedział zachrypniętym tonem. -Usiądź, proszę. -gestem dłoni wskazał na krzesło.

Usiadłam automatycznie się prostując.

-Ryan będzie nam towarzyszył, jeśli to nie problem, jest kimś w rodzaju mojego asystenta, można mu ufać. -po czym posłał mu pobłażliwy uśmiech.

Obydwaj skierowali na mnie spojrzenia i zorientowałam się, że oczekują ode mnie odpowiedzi.

-Skoro pan tak mówi.

Byli trochę zbici z tropu moją odpowiedzią, ale starszy zaczął mówić.

-Młoda damo, mam na imię profesor Igor Dawkins. Prowadzę sprawę pozbycia się Aetery, a ty jako pierwsza uczestniczka jego programu… cóż twoja pomoc jest nieoceniona.

-W jaki sposób? -spytałam, czując brzęczyk w klatce piersiowej.

-Działania… cóż jest jedno najważniejsze.

-Jakie? -powoli traciłam kontrolę i wpadałam w złość.

-Będzie stety lub niestety, zależy od punktu widzenia wymagane zeznawanie w sądzie, na rzecz działań Aetery.

Zaczęłam analizować sytuację.

-Brzmi jak wciąganie mnie w kolejne bagno. -powiedziałam wyraźnie i dobitnie.

W pokoju zrobiło się cicho. Oboje na mnie patrzyli. Nagle profesor wybuchnął śmiechem. Głośny odgłos przestraszył Ryana, który podskoczył na krześle. Nie mogąc się powstrzymać dołączyłam do profesora, nie wiedząc z czego się właściwie śmieje. Jak dobrze było to zrobić, chichrać bez opamiętania.

Profesor otarł oczy z łez śmiechu.

-To było genialne, ma pani tupet. - wydusił. -Mam do pani właściwie dwa pytania. - spoważniał.

Spoważniałam z nim, nadal mając lekkość ducha.

-Chcąc nie chcąc muszę to powiedzieć. Była tam pani jako pierwsza, wszyscy tu obecni wiemy ile  czasu. Jak to wpływało na pani reputację i innych osobników stosunek do pani? - poprawił okulary.

Zaczęłam mówić, lekkim tonem.

-Chodziły o mnie legendy. - parsknęłam śmiechem na te słowa. - Ludzie uważali, że kilka razy się wydostałam, miałam romanse ze strażnikami, byłam szpiegiem, decydowałam kto przeżyje…. Każdy nowy "osobnik" jak to pan powiedział to była nowa plotka.

Profesor zanotował kilka słów zadając mi jednocześnie pytanie:

-A jak było naprawdę?

-O 180 stopni inaczej, prze pana. Postępowałam najpospoliciej jak tylko mogłam, prawie wcale się  nie odzywałam. Złotym środkiem, żeby tam przetrwać była pokora. Często zdarzały się ostre temperamenty, które był gaszone ekstra porcją tortur. Najczęściej nagrywali lub nawet na żywo puszczali efekty dźwiękowe, tak na przestrogę. Jak trafiło się kilka takich ewenementów puszczali bite dwadzieścia cztery godziny, w nocy też. Prawie nikt nie mógł spać z tym, nie umieli się wyłączyć. Każdy kto na następny dzień był słaby, brakło mu sił dostawał w kość.

Teraz to już kompletnie spoważnieli. Ja też zresztą.

-Zdarzały się przypadki śmiertelne?

-Wstrząsowy John.

Miny mieli zdezorientowane, przecież nie znali tej historii, pospieszyłam z wyjaśnieniami.

-John był najmocniejszy w gębie. Często powodował wybuchy, wrzeszczał na wszystko. Miał chyba trochę pierdolca. Raz wzięli go na trzygodzinne elektro wstrząsy. Szczęściarz miał słaby organizm, wlepili mu za dużą moc i padł po godzinie. Nigdy w życiu nie powtórzyli tego błędu, a za swoją nie uwagę ukarali nas zbiorową głodówką. Każdy jednak Wstrząsowemy Johnemu zazdrościł i był w pewnym sensie naszym idolem. Oczywiście kilku próbowało jak cholera powtórzyć jego występ, nigdy w życiu się nie odezwali więcej. Nikt nie wiedział czemu, języków nie ucięli bo nie mogli robić sobie inwalidów. Po każdym były inne teorie, ja uważam, że - przerwałam w pół słowa. -No, pewnie coś im tam zrobili. - dopowiedziałam szybko, zbyt szybko.

Unieśli brwi i wymienili spojrzenia.

-A miałaś tam kogoś specjalnego? - pierwszy raz odezwał się Ryan

Zacisnęłam ręce na krześle zaklinając łzy. Udało mi się cofnąć gule w gardle i wychrypiałam:

-Rowland.

-Rowland? - w jego ustach imię brzmiało inaczej, nie tak jak powinno.

-Był mi najbliższy. - powiedziałam to beznamiętnie.



Kiedy tylko się pojawił odłączył się od innych i dosiadł do mnie. Był pierwszy co się odważył, to była era mojego zrycia psychicznego, jak to wszyscy szeptali po kątach. Po prostu usiadł, patrząc się. Od tego momentu zawsze był blisko mnie, kręcił się jak anioł stróż, a nawet warczał na tych co mnie obrażali. Nie dał mi wyboru, po dwóch tygodniach się do niego otworzyłam. Miałam trzynaście, prawie czternaście lat wtedy. - bardziej sobie to przypomniałam. - Rozumiał mnie, chłonął każde moje słowo i nastrój. Często wystarczyło mi wymienienie z nim spojrzenia, żeby czuć się jak człowiek. Byliśmy jak symbioza, jedno dawało drugiemu siłę. Kochałam go całym sercem. Myślałam, że daje mu siłę w równej mierze jak ja mu. Ale nie, ja byłam innym źródłem, źródłem informacji. Nie posądziłabym go w życiu o złe zamiary, miał takie dobre oczy, w moim mniemaniu czystą duszę. Pewnej nocy obudziłam się w którymś z szybów wentylacyjnych. Patrzyły na mnie jego oczy ale nie było śladu po jego dobrości. Kopniakiem zrzucił mnie z szybu i wylądowałam w gabinecie Ojca. Zeskoczył i zanim zdążyłam cokolwiek zrobić złapał mnie z całej siły za głowę ramieniem. Rzucił na ścianę po czym zaczął dusić. Te ręce, które moim zdaniem nie skrzywdziłyby muchy oplotły moje gardło, odcinając mnie skutecznie od tlenu. Starałam się spojrzeć w jego oczy, ale unikał ich jak ognia. Upewnił się, że nie jestem w stanie nic zrobić, byłam na skraju. Uderzył mnie w twarz, miałam zostać przytomna. Do gabinetu wszedł Ojciec w samej swojej osobie. Kiedy zobaczył tą scenę nie mógł wyjść ze zdumienia. Rowland znowu objął moją głowę ramieniem, nic już nie widziałam. Wrzasnął, wypuścicie mnie a ją oszczędzę jest najcenniejsza do kurwy, wiem, że bez niej nic nie zrobicie. Odgłos ogłuszył mnie kompletnie, myślałam że straciłam słuch. Ciepła ciecz rozprysnęła się na mojej twarzy. Nadal lekko otumaniona, poczułam jak ramię Rowlanda zwalnia i coś koło mnie padło. Otarłam oczy i zobaczyłam że to ciało Rowlanda. Strzelili mu w głowę. Rycząc złapałam jego martwą rękę. Dusiłam się łzami i jego krwią. Nie docierało do mnie co mi zrobił, a nawet teraz kiedy wszystko rozumiem, jest to dla mnie najgorsze co mi zrobili. Czułam się jak by wyrwali mi drugie płuco, pół serca a nawet drugą półkulę mózgu. Dostałam zastrzyk w udo ale nadal płakałam i darłam się wyrażając mój ból. Odpływałam w świadomości, trawiona żywym ogniem, który palił całe moje ciało. Obudziłam się, a koło łóżka stał Ojciec. Nic nie mówił, tylko patrzył. Zrozumiałam jasno jak mam się zachowywać i co mnie czeka, jeśli postanowię inaczej.



Zakończyłam moją historię, odchrząknięciem znowu próbując cofnąć gulę w gardle. Kolejny raz tylko się na mnie patrzyli nic nie mówiąc.

-Naprawdę.. - profesor chyba starał się powiedzieć coś mądrego ale nic mu nie przyszło na myśl.

Zaraz się rozkleję. Trochę odcięta od rzeczywistości poprosiłam o pozwolenie na wyjście. Nie dosłyszałam co powiedzieli, wyszłam. Biegłam ile sił w nogach przez cały ośrodek, zderzałam się z ludźmi nie zwracając uwagi na nikogo. W połowie drogi ryczałam już na dobre. Dobiegłam i zobaczyłam jakiś zauek. Przeskoczyłam przez furtkę i wbiegłam do ogrodu. Wcisnęłam się w kąt ogrodzenia, brudząc siebie ziemią, ale miałam to głęboko w nosie. Płakałam jak opętana, pierwszy raz komuś tą historię opowiedziałam. Miałam szczerą nadzieję, że będzie mi lżej ale było tylko gorzej. Moje serce znowu piekło jak żywa rana, widocznie nie dane było zagojenie się jej. Straciłam poczucie czasu. Po minutach, godzinach straciłam pokłady łez. Siedziałam wyciszając się i nasłuchując odgłosów ptaków, szumiących drzew, natury. Obserwowałam wszystko, jak za pierwszym razem z fascynacją i uniesieniem. Wyobraziłam sobie, że Rowland siedzi sobie koło mnie i trzyma mnie za rękę. Siedzimy cichutko, nic nie mówiąc tylko słuchając swoich oddechów, nawzajem tak sobie potrzebnych. Zrobiło mi się trochę raźniej jak tak sobie pomyślałam. Czy jestem normalna?

jest mi bardzo przykro, że nie dodawałam tak długo.
nie miałam weny ani w ogóle niczego i mimo, że nikt tego bloga nie czyta czuję, żę nawaliłam. proszę bardzo, 4 rozdział. ściskam mocno tych co to przeczytają i gratuluję,
Peace out, Lizzy over. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz