wtorek, 1 grudnia 2015

Cz. 4 What a wonderful world

Hi Brussels,
Dziś kolejna część, dosyć długa, jak możecie zauważyć. Pojawia się nowa postać (o radości iskro bogów) i coś w końcu się dzieje. 
aa no tak, nieoficjalny tytuł obok "Kolejnej kupy" to "Bliźniory"
Marple & Proof

Szybko zapominając o na porannych doświadczeniach chłopcy wrócili do zabawy. Tym razem poszli do ogrodu, by nie narażać już nikogo na jakiekolwiek straty materialne. Marple biegał pomiędzy drzewami, a Proof usiadł pod jednym z nich i w spokoju przekładał wielkie stronice oprawionej w skórę książki.
-Proof, widziałeś?! Tam znowu pojawił się ten ptaszek- mówił zdyszany wskazując na jedną z jabłoni.
-Jaki ptak?- spytał, choć z jego tonu wynikało, że było mu wszystko jedno.
-Jak to jaki, ze złotymi piórami, już kiedyś go tu widzieliśmy- przysiadł w cieniu, koło swojego brata.
-Tak, tak, pamiętam- mówił nie odrywając nosa do kartek.
-Ej o co chodzi? O tą wazę? Przestań, stłukliśmy już takich setki, a Anton zawsze naprawiał wszystkie. Poza tym od kiedy ty się w ogóle uczysz astronomii?- wciąż próbował złapać oddech.
-Od sześciu lat, Marple, sześciu lat. Tobie też polecam zacząć. Myślę, że ktoś się w końcu połapie i będziemy mieć problemy- mówił starając się zachowywać obojętny ton.
- No dobrze, już dobrze, coś ty taki drażliwy?- delikatnie się uśmiechnął.
-Nie jestem drażliwy, tylko zmartwiony twoją edukacją- odparł nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu.
Od strony pałacu szedł ku nim Anton.
-Chodźcie, zaraz macie lekcję szermierki!- krzyknął z oddali-  chyba wam się nie znudziło, Gałgany- ponownie zawołał wyraźnie ich zachęcając.
Chłopcy natychmiast się poderwali i pobiegli w jego stronę.
Udali się do pawilonu, w którym zazwyczaj tłukil się, pod przykrywką nauki „szlachetnej sztuki pojedynku”. Ich nauczyciel już na nich czekał, jak zawsze ubrany w swój seledynowy płaszcz z oślepiająco srebrnymi guzikami. A na imię miał Poloniusz. Jak oni nie lubili tego kretyna.
-Witajcie, dzieci- rzekł nie odrywając wzroku od swojej szpady, którą machinalnie pocierał szmatką.
-Dzień dobry- odburknął Proof.
To była ich trzecia lekcja, ale nawet Marple pałał do niego wyraźną niechęcią, mimo iż zarzekał się, że ten mdły wyraz na jego twarzy, który pojawiał się za każdym razem, gdy słyszał jego imię, to tylko objaw przewlekłego zapalenia trzustki.  Wszystko zaczęło się na pierwszej lekcji, kiedy stwierdził, że „ich umiejętności są szokująco poniżej poziomu początkujących kapucynek” i kilkanaście razy nazwał ich pachołami.
Zapanowała długa, dość niezręczna cisza.
- Gdzie są wasze florety?- wyrzucił powietrze z płuc, odkładając szmatkę.
Marple i Proof automatycznie włożyli maski i wyciągnęli broń z pokrowców, zajęli wyznaczone pozycje i zastygli czekając na dalsze instrukcje. Po kolejnej długiej chwili, której cisza była przerywana tylko przez odchrząkiwanie Proof’a ich nauczyciel, zaszczycił ich trzema słowami.
-No dalej, walczcie- rzekł jakby miał zaraz zwymiotować.
Chłopcy spojrzeli po sobie. Co mieliby zrobić? Ostatnio nauczyli się tylko trzymać floret tak, żeby nie wsadzić ich sobie w oko. Stwierdzili, że właśnie zostali zmuszeni do improwizacji, więc zrobili kilka chwiejnych wypadów, a Proof starał się uskutecznić zasłonę, co skończyło się przelotem floretu koło ucha kretyna.
- No dobra, pachole, leć po kukłę, bo wasze pojedynki, stwarzają zbyt wielkie zagrożenie dla wszystkich w promieniu dziesięciu mil- rzekł, myśląc, że jest śmieszny.
Nie myśląc za wiele Marple powlekł się do komórki znajdującej się w przeciwległym końcu parku, co chwilę wznosząc kłęby pyłu w powietrze. Kopnął właśnie jeden z białych kamyków leżących na ścieżce, kiedy z żywopłotu dobiegł go cichy, żałosny dźwięk. Rozglądając się wśród drzew podszedł bliżej do źródła tego jęku i odgarnął kłujące gałązki.
- Proof chodź tu szybko! – zawołał głośno.
Usłyszał tylko chrzęst kamieni, które tarły o siebie pod naciskiem biegnących stóp. Klika chwil później poczuł na swoich plecach wzrok brata, a jego reakcja, na tą małą kulkę w krzakach była właśnie taka jakiej się spodziewał. Głęboki wdech zachwytu i jęk strachu.
Na wysuszonych liściach leżał mały lis. Miał najwyżej dwa miesiące. Ciężko było domyślić się, że był lisem, bo jego futerko było śnieżnobiałe, a tęczówki w krwawo czerwonym odcieniu. Takie same krwawe plamy świeciły się na jego boku nad lewą łapką. Wyglądało to dość paskudnie. Rana była poszarpana, a gęsta maź sączyła się z niej na blado żółte liście. Zapewne leżał tam od kilku godzin.
Marple podszedł do niego, a on nawet na nie poruszył oczami. Zdjął swoją kurtkę położył ją na trawie i najdelikatniej jak potrafił przeniósł na nią liska, a ten znowu żałośnie pisnął.
-Już, już malutki- wyszeptał Marple.
Proof pomógł mu podnieść go z ziemi i razem ruszyli w stronę schodów.
-Co tam masz? – zapytał Poloniusz, który zdążył się do nich doczłapać.
-Znalazłem lisa i..- rzekł szybko Marple, chcąc udać się do pałacu.
Kretyn spojrzał na zawiniątko.
- Dajcie mi to- prawie krzyknął, bez śladu poprzedniego znudzenia.
-Po co?!- odparli razem, cofając się o dwa kroki.
-Trzeba ukrócić mu cierpienia- zacisnął dłoń na klindze.
-Zapomnij!- krzyknął Proof jakby strzelony piorunem- to  przecież tylko draśnięcie- powrócił do bardziej racjonalnego tonu.
-Prawie się wykrwawił- naciskał Poloniusz, bez głębszych emocji.
-Brickwick na pewno mu pomoże i…- Marple nie dawał za wygraną.
-Jest astronomem! Nie pieprzoną pielęgniarką!- wrzasnął, łamiącym się głosem. Jeszcze nigdy nie widzieli go w takim stanie. Prawie wyrwał im zawiniątko, bełkocząc pojedyncze sylaby.
-Nie widzisz-że-jest-skażony?!- wysyczał, opluwając ich.
-Skażony? O czym ty mówisz?- zapytał Proof, jakby ktoś dał mu w twarz.
-Jest chory, porzucony przez swoje stado. To wstrętny bękart i podrzutek. Jak możesz wpuszczać tego potwora do pałacu?
-Na takiej samej zasadzie, według której ty możesz w nim mieszkać- odrzekł Proof wciąż przerażony po tym, co usłyszał.
Długo patrzyli się na niego, a no nie mrugnął ani razu. W końcu odeszli w stronę głównej bramy.
-Swoi zawsze trzymają się swoich- zaskrzeczał, gdy wchodzili po schodach.
Mimo, że dobrze to słyszeli nie odwrócili się. Co mu się stało? Swoi trzymają się swoich?
- Nie wiem o co mu chodziło-rzekł Marple, czytając w myślach brata.

-Wiemy tylko, że kretyn jest chory psychicznie- stwierdził Proof. Spojrzeli po sobie i poszli dalej, a ich kroki obijały się echem wśród kamiennych ścian.

Your choices create your story. Carry on. Moose.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz