czwartek, 11 lutego 2016

Cz. 6 Drzwi, schody i rany cięte

Hi Brussels!
Aż nie chce się wierzyć jak dawno tego nie było, zapraszam:

Marple&Proof

Stanęli przed wielkimi, inkrustowanymi żelazem drzwiami.
- Ja pukam, ty mówisz- powiedział łobuzersko Proof.
Marple przewrócił tylko oczami i zastukał knykciami w drewnianą framugę. Odpowiedziało im donośne echo.
-Panie profesorze!- zawołał Marple- to bardzo ważne- chwycił za klamkę i mocno nacisnął. Drzwi ani drgnęły.
-Nie ma go- stwierdził niemrawo Proof.
-No nie zauważyłem, geniuszu- odparł zirytowany Marple.
-No nje zaubawyłem gejuszu- przedrzeźniał go Proof głosem przywodzącym na myśl skrzypiącą podłogę.
-O daj już spokój, to nigdy nie było śmieszne…
Proof spojrzał na brata z oburzeniem, westchnął przeciągle i powiedział:
- Dobra, ja pójdę do północnego skrzydła, może poszedł do kuchni po te śmierdzące ciastka z rodzynkami, ty weź małego- spojrzał na zawiniątko i głośno przełknął ślinę- pójdź do biblioteki, tylko uważaj na tego kretyna, może się gdzieś kręcić...
-Ty też- wtrącił Marple.
Skinęli porozumiewawczo i rozeszli się w wyznaczone strony.
Z zawiniątka dobiegł kolejny pisk.
- No już mały, spokojnie-próbował mu pomóc Marple, którego przerażały te dźwięki.
Lisek jakby zrozumiał prośbę i przestał się ruszać. Szybko dotarł do pierwszego zakrętu i przemknął obok rzędu potężnych drzwi.
-Spokojne, mały- powiedział odruchowo, gdy potknął się o niewielki stopień.
Lisek wciąż się nie poruszał. Na chwilę serce w nim zamarło. Drżącą ręką odwinął bluzę i spojrzał na jego brudny pyszczek. Oczy miał mocno zaciśnięte, a łapki lekko drżały. Marple pogładził go lekko po czerwonym nosku, a ten się odwrócił się na brzuch i wcisnął główkę pomiędzy fałdy ubrania. Marple powoli ruszył do przodu, wciąż nie odrywając wzroku od liska. Wymamrotał szybkie przepraszam, kiedy wpadł na posąg Wilhelma Szalonego i zaczął wbiegać po schodach.
Z ich szczytu dobiegł do krótki, wysoki krzyk. Marta. Teraz przeskakiwał po trzy stopnie naraz i w kilka sekund znalazł się na szczycie. Zobaczył swoją siostrę rozcierającą przeguby i wpatrującą się w stojącą obok, zaśniedziałą zbroję.
-Co się stało?- zapytał zdezorientowany.
-Marple! Cześć, skończyliście już lekcje?- zapytała zdawkowo.
-Taa. Czemu krzyczałaś?
-To ta nawiedzona zbroja- powiedziała w końcu- tyle razy mówiłam wujkowi, że trzeba coś z nią zrobić. Wszystkich atakuje!
-Wiesz nie do końca, Marta- odrzekł zakłopotany- raczej tylko ciebie...
-Jak to?
-Wystarczy nie stawać na tej dźwigni ukrytej pod dywanem...
-Aha, mówisz mi o tym teraz?-spojrzała na niego z wyrzutem- Marple, czy to krew?! Co się stało?
-Ranny lisek, znaleźliśmy go w parku- odpowiedział odsłaniając jego główkę- Wiesz gdzie jest Brickwick?
Do ich uszu dotarło znajome brzęczenie.
-Marta!- zza zakrętu wybiegł Anton- wszystko w porządku? Słyszałem krzyki…
-Jak wszyscy w tym zamku- odparła zrezygnowana- To ta kupa złomu...
Anton zatoczył dłonią jakąś pętlę i skierował ją w kierunku zbroi, a ona wróciła do dawnej zasadniczej postawy.
-Powinna dać sobie spokój- odpowiedział ze szczerząc zęby.
Marta spojrzała mu w oczy i odwzajemniła uśmiech. Anton przysunął się bliżej, nie tracąc z nią kontaktu wzrokowego.
-Ekhem- Marple czuł, że musi im przypomnieć o swojej obecności- Ktoś wie gdzie jest Brickwick?
-W kuchni- odpowiedział szybko Anton- Wasza mama upiekła mnóstwo ciasteczek…

***
Marple zawrócił najszybciej jak pozwalały mu na to schody i ranny lisek wtulony w jego pierś. Na końcu korytarza zobaczył profesora prowadzonego przez Proof'a.
-Znalazłem- oznajmił krótko. Z jego policzka sączyła się krew.
-Co ci się stało?- zapytał Marple.
-Nie teraz-odrzekł krótko Proof.
Pospiesznie weszli do gabinetu i pozwolili Brickwick'owi zająć się maleństwem. Położył go delikatnie na swoim mahoniowym biurku i po wstępnych oględzinach, zaczął szukać czegoś w komodzie z co najmniej pięćdziesięcioma szufladami w różnych rozmiarach.
-Jest bardzo źle?- zapytał niepewnie Marple, kiedy nauczyciel wsmarowywał jakąś maź w zranioną łapkę liska.
Asinus Brickwick spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem i odpowiedział pogodnie:
-Za kilka dni będzie po wszystkim. Takie rany naprawdę łatwo wyleczyć.
Bliźniacy uśmiechnęli się szeroko.
-Gdyby nie pan, byłoby po nim- powiedział z ulgą Proof.
-Te mazidła potrafią czynić cuda- śmiał się pod nosem i owijał śnieżnobiałą łapkę bandażem- opowiadałem już wam historię, o tym jak spotkałem handlarza magicznymi bulwami, które okazały się być zwykłymi ziemniakami?
-W drodze do Zurychu?- spytał Marple.
Profesor skinął głową.
-Dokładnie trzy razy- odpowiedział Proof szczerząc zęby.
Nauczyciel parsknął śmiechem i delikatnie podał opatrzonego liska bliźniakom.
-To jak go nazwiecie?- zapytał.
Chłopcy wymienili zdziwione spojrzenia.
-No chyba nie chcecie go wypuścić? Już raz został porzucony- jego ton stał się trochę bardziej poważny.
-Wuj na pewno się nie zgodzi…- powiedział Marple.
-Po co królowi wiedzieć o rzeczach, które go nie dotyczą?- uśmiechnął się do nich spod sumiastego wąsa- to co, może Ed? Nie Edmund, tylko Edan. Brzmi dostojnie…
-To chyba znaczy płomień- powiedział nieśmiało Marple.
- Właśnie tak. Idealnie pasuje do koloru jego koloru sierści i podkreśla przynależność do lisiego rodu…
-Ale on jest…- zaczął Proof.
Poczuł spojrzenie brata i chyba zrozumiał ironię.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej i poczuł pieczenie pod prawą skronią. Otarł rękawem twarz z której wciąż sączyła się krzepnąca, gęsta maź. Marple utkwił w nim trudne do rozszyfrowania spojrzenie i zwrócił się do profesora:
-Ma pan może coś, co mogło by pomóc?- jasne oczy profesora, również utkwione były w Proof'ie.
Wziął trochę gęstego mazidła o wyjątkowo słodkim zapachu szałwii i delikatnie wmasował w rozcięcie.
Proof poczuł chłód, a raczej lodowate ostrze wbijające się w jego skórę; nie potrafił powstrzymać się od krótkiego krzyku; ostry ból narastał, czuł, że ostrze zaraz przebije jego czaszkę.
Profesor jednym ruchem starł nałożony lek, a ból zelżał. Proof widział przerażone spojrzenie swojego brata, sam nie wiedział, co właśnie się stało. Rana zaczęła krwawić intensywniej.
-Tak jak mówiłem, nie wszystkie rany można tak łatwo wyleczyć- rzekł chłodno Asinus Brickwick.


Tym razem serdecznie polecam "Dust in the wind" Kansas, wiem, że klasyka, ale fajna klasyka. 

Love, Moose







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz