sobota, 26 marca 2016

bundle of tantrums '3


ja się z tym blogiem nie poddam, może ktoś to kiedyś będzie czytał 

 -Fuj! - jęknęła zniesmaczona, wrzucając chusteczkę do toalety. Skierowała się energicznym krokiem do kuchni a jej jasny kucyk podrygiwał w miarę jej kroków. -Mówię Ci, nie wiem jak ludzie mogą to mieć na ustach cały dzień,  okropnie si
-Możesz stulić pysk? - przerwał jej, prawie warcząc.
Gwałtownie zatrzymała się. Pewnie ma zły dzień, nie warto go denerwować. Pożywiła się kolejny raz tym tłumaczeniem. Wyjęła toster, jednocześnie ocierając oczy wierzchem dłoni.
-Masz ochotę na tosty? -tym razem mówiła o wiele ciszej, gotowa na atak werbalny.
-Nie. - odburknął.
Lekko zwiesiła ramiona, zaczęła jednak wyjmować chleb tostowy i ser. Mocowała się z tosterem, a kiedy w końcu udało się jej go zamknąć, wzięła głęboki oddech i znów się odezwała.
-Wychodzimy dziś?  -przecież to był taki wielki dzień.
-Nie.
Przełknęła gulę w gardle. Ugryzła się w wargę, powodując krwawienie, jednak ledwo co czuła ból.
-Czemu byśmy mieli? -był zdezorientowany.
Dało jej to nadzieję. Co jeśli zapomniał?
-Dziś twoje urodziny. -głos jej się chwiał i mówiła zbyt płaczliwym głosem. Odchrząknęła. -Zostawiłam Ci przecież pudełko na stole. To w niebieskim opakowaniu?
-He? Myślałem, że to śmieć, poszło do worka.
Maskę opanowania została zerwana z jej twarzy przez szok. Jak dobrze, że gapił się tępo przed siebie, wtedy na pewno zobaczyłby jak ją zranił.
-Och, jak to? W takim razie pójdę, o której zabierają śmieci, może jeszcze.. Może jest…-język zaczął się jej plątać a sama była na granicy płaczu.
-A na co będziesz grzebała w śmieciach? -powiedział agresywnie.
-No przecież… pracowałam na niego kilka miesięcy… zegarek…odkładałam z własnych oszczędności… chciałam Ci zrobić przyjemność. -znów uczucie bezsilności.
-Nie był mi potrzebny.
Opuściła wzrok.
-Jezu jak chcesz to idź, grzeb w śmieciach, może znajdziesz tam swoją godność.
Zaczęło się.
-Szkoda, że musisz być taką… taką tobą. - rzucił plując. -NIC NIE UMIESZ ZROBIĆ DOBRZE. JAK ZAWSZE WSZYSTKO ZEPSUŁAŚ! NIE UMIESZ NIC PORADZIĆ, CO DALLAS, BOCHATERKO?
Zgarbiła się jeszcze bardziej, jego słowa były jak smagające bicze. Coś świsnęło jej obok ucha, odskoczyła przestraszona.
-Masz swoje tosty! - wrzasnął jednocześnie przyciskając swoją rękę do rozgrzanej płytki tostera.
-Realm! - krzyknęła rzucając się do niego.
-KROK W TYŁ!
Tym razem rzucił samym tosterem, wyrywając kabel z kontaktu powodując deszcz iskier. Ledwo się odsunęła. Dostał po raz kolejny ataku furii rzucając świecznikiem, stojakiem na przyprawy, papierem…
-Realm proszę! - podchodziła powoli do niego, starając się go uspokoić. -REALM WYSŁUCHAJ, wszystko posprzątam, chodź, muszę Cię opatrzyć!
Nie śmiał nawet zwracać na nią uwagi, rzucał w nią tylko rzeczami i oszczerstwami.  Właśnie mocował się z obrazem, kiedy podeszła i stanowczym gestem położyła mu swoją kruchą dłoń na ramieniu, starając się go przytulić. Machnął ręką a usłyszeć dało się głuche uderzenie. Dziewczyna zatoczyła się, jednocześnie trzymając rękę na prawej stronie twarzy. Kilka sekund zajęło jej uświadomienie sobie, co się właściwie wydarzyło. Natychmiast zaczęła się cofać. Przestraszony Realm miał oczy jak spodki i ręce opuszczone. Chciał ją pocieszyć, jednak tym razem ona się wydarła, wysokim cienkim głosem.
-NIE PODCHODŹ!
Wiadomość była jasna, a on stanął jak wryty. Podniosła oczy wypełnione łzami i ze zdradą wymalowaną na twarzy wydukała przez zaciśnięte zęby.
-Żałuję.
Cisza.
-OWSZEM. Teraz MOJA kolej. Zobacz C O na CIEBIE poświęciłam. W S Z Y S T K O. Zostałam z tobą, znosiłam twoje ataki, opatrywałam cię, zdejmowałam Cię ze sznura, powodowałam wymioty kiedy nałykałeś się pigułek, BYŁAM. Czuwałam, kiedy nie mogłeś spać. Byłam bardzo bliska, ale tyle razy, chociażby kiedy udało mi się namówić Cię w zeszłym tygodniu na jeden taniec, widziałam Ciebie, Realm. Dobrego chłopaka, o ciepłych oczach, którego nie miałam jeszcze okazji spotkać. Byłam pewna, że kręcąc się naokoło Ciebie trzymam go na powierzchni, pewnego dnia będąc na tyle silną aby go wyciągnąć. Myliłam się, Realm. Ty już jesteś martwy. I żałuję, wszystkiego.
Zerwała kurtkę z wieszaka i zrobiła to, co powinna zrobić dokładnie rok temu ze stalowym wyrazem twarzy aż do końca ulicy gdzie zauważyła agentów.

napisałam to na podstawie książki Kuracja Samobójców, a więc troszkę takie FanFiction z Dallas i Realm'em

 Miss E - Hummingbird

Peace out, Lizzy over.

piątek, 11 marca 2016

bundle of tantrums '2


Oj za długo mnie nie było...

Stary obskurny budynek, aż wprowadzał człowieka w zły nastrój. W wielkich oknach na samym dole wisiały mięsa i różnej maści futra, nad drzwiami zaś tabliczka: rzeźnik. Pożółkła kartka na drzwiach informowała, że lokal zamknięty. Barczysty mężczyzna w skórzanej kurtce i wytartych dżinsach przejechał dłonią w celu ujarzmienia ciemnej czupryny po czym zrezygnowany pchnął drzwi. Powitał go donośny dźwięk dzwonka i charakterystyczne zaciemnienie, jak by właściciel wyjątkowo nie przepadał za światłem dziennym. Jedynym źródłem światła była kołysząca się goła żarówka. Dwa spróchniałe nędzne stoliki, zamrażarka z mięsem pierwszej jakości o czym miał przyjemność się przekonać, blat do obrabiania mięsa aby zapewnić klientów o świeżości i drzwiczki na zaplecze. Przy blacie stała wyprostowana dziewczyna, niska, o silnej posturze. Ubrana w brudne robotnicze szmaty i chyba dziesięć lat temu biały fartuch, miała też na głowie chustę.
-Lwica w gotowości? - zapytał mężczyzna z silnym rosyjskim akcentem.
Kroiła mięso, pokazując palcem aby poczekał. Ukroiła kawał po czym obróciła się, a widząc go rozszerzyła wargi w uśmiechu.
-Romero! Nasz wielki podróżnik, ha? - podeszła i szturchnęła go w ramię. - Nabrałeś może nowy przydomek? Widzę Cię jako Johna Smitha!
Zdjęła zakrwawione gumowe rękawice, przykryła mięso kawałkiem czystego materiału i wrzuciła nóż do zlewu.
Oparła się o blat i odezwała się:
-Czego szukasz w moim królestwie?
-Naturalnie paląca potrzeba przywitania się, przywiodła mnie tu, ale także pusty żołądek, moja miła.
-Żadna twoja miła, dupku. -Trzepnęła go brudnymi rękawicami, na co zareagował okrzykiem.
-Brudzisz moją kurtkę!
-Przepraszam, paniusiu! - roześmiała się szczerze, mężczyzna do niej dołączył. -No już już - przerwała. - Nie czasy to są na chichoty. Na zapleczu stoi miska gulaszu, odgrzej w mikrofali, tylko nie wal drzwiczkami, ledwo się trzymają. Muszę to dokończyć. - Wskazała na pozostałe mięso. -Później wychodzę.
Złożył dłonie na w oznak wdzięczności i ruszył na zaplecze. Bez słowa wróciła do pracy, gryząc się, że do domu wróci głodna. Była jednak skłonna poświęcić swój posiłek, Romero był dla niej ważny, jako sprzymierzeniec i dobry łowca.
-Chodziły słuchy o dobrej zwierzynie w Cassach. Potrzebuje zapasów, ostatni rok wyszedł w niecałe 48 godzin, i teraz czuję nasze szczęście. Wybierzesz się z nami, Romero?
-Tak długo jak kutas Dave nie jedzie. - parsknął z pełną buzią.
-Dave umarł. Znaleźli go w mieszkaniu. - wymamrotała.
-A niech mnie.
-Powoli stawał się bezużyteczny. - mówiła strudzona wysiłkiem włożonym w krojenie.
-Zapewne. Jak miałbym się z wami nie zabrać?
-Rada jestem, że tak mówisz. Musisz jednak uważać, trochę się zmieniło odkąd wyjechałeś. Strażnicy krzątają się wszędzie, jak mrówy. Powoli niewinni są brani.
-Zapłacą nam za to Rys. Kiedyś.
-Oby kiedyś nadeszło szybciej, czasem tracę kontrolę jak nastolatka.
-Jesteś nastolatką Rys. - westchnął.
Wzięła pudło pełne mięsa i przeniosła je do chłodziarki. Nastawiła alarm zabezpieczający i zamknęła mosiężną kłódkę.
-Będę leciał Rosita. Dbaj o siebie.
-Ja Ci dam Rositę. - fuknęła. - Masz gdzie spać?
-Mam mam, nie przejmuj się.
Po czym wyszedł. Kobieta za parawanem zrzuciła z siebie szmaty i włożyła czarne spodnie, szarą bluzę i długie sznurowane buty. Zdjęła obrzydliwą chustę z głowy i uwolniła burzę swoich czerwonych loków. Zarzuciła na plecy przetarty w niektórych miejscach i sfatygowany plecak, wzięła zestaw kluczy i wyszła ze sklepu. Zakneblowała drzwi, a żeby sprawdzić, czy na pewno dobrze się trzymają kopnęła je dwa razy. Ruszyła w głąb uliczki, zakładając na głowę czapkę z daszkiem, tak aby zasłaniała jej oczy.

Ted Nemeth - Retrocukiernia

Peace out, Lizzy over.

wtorek, 1 marca 2016

Weird Stuff IV

Widziałem kiedyś oczy. Tylko oczy, bo tylko one potrafią świecić w ciemności. Były duże, szkliste i chyba przestraszone. Lecz jestem pewien, że nie bały się aż tak bardzo jak ja w chwili gdy je ujrzałem, bo nie były to znajome oczy. Jestem człowiekiem, który nie lubi gdy coś się zminia. Nie lubię gdy ktoś zamienia mój ciepły koc na inny drapiący i śmierdzący lawendą. Nie lubię gdy, każą mi jeść brokuły zamiast pomidorów ani gdy gaszą mi światło w zupełnie nowym miejscu, które nigdy nie zostało sprawdzone na obecność potworów. Nie lubię też gdy zmieniają się moje oczy. Najładniejsze są takie jasne, w kolorze nieba i takie które wyglądają jak kwiaty. Małe kwiatki, o których się nie zapomina. A te spłoszone nabiegłe krwią nie przypominają mi niczego. Nie wiem do kogo należą, ale on nie może być wesoły. Babcia zawsze mówiła: "Zakochaj się w oczach, Eustachy, oczy mówią wszystko" W tych oczach się nie zakochałem. Nie były ładne jak niebo, albo pamięciowe kwiaty, były obce i takie jakby zniszczone, nie podobne do oczu babci. Ale oczy zawsze są z czymś połączone. Z duchem, albo głową, bo one chyba nie potrafią żyć same dla siebie. One są tylko zwierciadłem- mówiła babcia- zwierciadło potrzebuje odbicia. Jednak gdy jest ciemno nie widać odbicia, nie widać nic oprócz oczu, które potrafią świecić.
Wiem, że krótkie i w ogóle, ale ale ale ale taaa.
Carry on, Brussels. Moose

sobota, 27 lutego 2016

Ona ma broń ~VIII~


Donośny, ogłuszający dźwięk wbił się do środka mojej czaszki skutecznie mnie budząc. Na zewnątrz nadal było ciemno a Mike jeszcze spał. Wstałam i podbiegłam do komputera, nie mogłam znieść tego dźwięku. To było zaproszenie do wideorozmowy od Kate. Była trzecia pięćdziesiąt nad ranem, co mogła chcieć o takiej godzinie? Przyjęłam zaproszenie i zobaczyłam ją, spłakaną. Przestraszyłam się, chciałam żeby mi wytłumaczyła o co chodzi, ale kiedy zobaczyła wstającego Mike'a zacięła się, nie wydając już dźwięku. Wysłała mi wiadomość: Wyproś go. Zachowywała się przedziwnie, ale nie chciałam jej kwestionować. Kiedy Mike zobaczył Kate w płaczu, sam z siebie czym prędzej nałożył dżinsy, bluzę i niezgrabnie wymamrotał, że lepiej bedzie jak sobie pójdzie. Mike nie znosił płaczu nikogo innego prócz mojego, w dzieciństwie jego mama płakała zbyt wiele razy. Wyszedł, a Kate nadal się nie odzywała.
-Co się stało? - byłam zaniepokojona i domagałam się odpowiedzi.
Pokazała na kamerce białe pigułki. Połknęła je i popiła alkoholem. Nie zorientowałam się nawet co się dzieje. Uśmiechnęła się do mnie smutno.
-Przepraszam.
Nie odzywałam się.
-Scalam rodzinę. Czekają na mnie.
-W takim razie kim ja jestem?
Zapadła cisza.
-Widzę twój wzrok Bea. Nie jestem zdrajcą. Nie wytrzymam tu. Jest powód, dlaczego Cora przyszła martwa na świat. To nie ten świat.
-Nie cierpię Cię.
-Wiem. - zaśmiała się przez łzy. -Ale mnie rozumiesz.
-Żałuje. Byłoby mi o wiele łatwiej przez to wszystko przejść. Miałabym kogo winić. Zostałam sama sobie.
Jej oczy zrobiły się większe. Wzięła spory łyk alkoholu i odezwała się:
-Bea, nie.
-Wiesz dobrze, że każdy człowiek rzucałby się teraz i wzywał policję. Za to ja siedzę i pozwalam Ci umierać. Kogo będzie podświadomie winić policja, twoja matka?
-Akurat ta kurwa nie ma prawa się do Ciebie odzywać i dobrze o tym wiesz.
-Może według Ciebie. Potoczy się inaczej.
-Postraszę ją zza światów.
-Pójdziesz dalej, Katie.
-Zamknij się, Beatrice. Po prostu spędźmy moje ostatnie chwile
-Jak by to nie były twoje ostatnie chwile? - przerwałam jej.
Znów się uśmiechała. Sięgnęłam po własny alkohol i zaczęłam sączyć napój z butelki. Rozmawiałyśmy, piłyśmy, jak by to była jedna z wielu, godzinnych rozmów. O czwartej czterdzieści sześć Kate ucichła. Umarła ze słowami: "wybacz" i uśmiechem na ustach. Zapita w cztery dupy straciłam przytomność.
                                                                                       ~```~
Ktoś mnie dotknął i cicho wypowiedział moje imię. Nie słyszałam już nic, prócz kropel deszczu. Spadały powoli, nie zapowiadając wlasciwie burzy, która dawała o sobie znac dźwiękami piorunów z daleka. Uniosłam powieki i ujrzałam Mike'a. Przeniosłam wzrok na komputer. Rozmowa zakończona.
-Zadzwoniłaś do taty, prosząc aby wezwał zakład pogrzebowy do jej domu. Później do swojej i siostry i stwierdziłaś, że musi załatwić białą trumnę.
-No nic. - szepnęłam. -Przepraszam, za mój stan, nie mogłam…
-Spakowałem Cię. Nic specjalnego, głownie ciemne i wygodne rzeczy. Mamy pociąg za dwie godziny. Weź prysznic a ja pójdę do dyrektora, mam wydrukowane zwolnienie od twojego taty. Jadę z tobą, wracając od administracji wezmę swój plecak. W siatkach masz chusteczki, czekoladę i leki przeciwbólowe w syropie. Przydadzą Ci się te rzeczy, Beatrice. Kocham Cię, wracam za kilkanaście minut. - pocałował mnie w czoło i wyszedł. Nie mogłam się otrząsnąć jaki był kochany.
                                                                                         ~```~
Siedzieliśmy w pociągu. Skubałam kawałek czekolady z truskawkami jednocześnie płacząc i opierając się o Mike'a. W przedziale nikogo nie było, zegar wskazywał na jedenastą siedemnaście. Wpakowałam słodycz do buzi i wtuliłam się w niego, robiąc wszystko by zasnąć. Niestety to nie był tego typu koszmar, z którego możesz się po prostu wybudzić.

Peace out, Lizzy over

piątek, 19 lutego 2016

bundle of tantrums `1

Tekst nie nawiązuję do żadnego z obecnie prowadzonych opowiadań, jest napadem emocji i inspiracji serialem American Horror Story.  Pod tym tytułem pewnie znajdzie się w przyszłości więcej wyrwanych ze schematu tekstów.

Do hotelu wszedł mężczyzna. Był potężnie zbudowany, miał na sobie świeżo wyprany i skrojony na miarę garnitur. Wszedłszy do pomieszczenia zdjął okulary przeciw słoneczne i był gotowy błyskać firmowo wyrobionym uśmiechem. Przeszedł się długim lobby, nie szczędząc wzroku na niczym. Przesunął palcami po blacie recepcji po czym nacisnął żółty przycisk. Oparł się ramieniem i czekał. Mijały minuty, ale nikt nie nadchodził. Lekko podburzony nacisnął dzwonek jeszcze raz. I kolejny.

-Już… już idę! - dało się słyszeć przytłumiony głęboki głos kobiety.

-W każdej chwili złotko.

Zza drzwi wyszła kobieta, pierwsze wrażenie jakie się nasuwało, jak by była świeżo po płaczu. Rozmazany, ciemny makijaż na oczach i czerwona szminka, a pomiędzy wargami nadpalony papieros. Krótkie byle jak ułożone włosy sterczały jej jak by była świeżo po spaniu. Odpięła jeden z i tak niewielu guzików płaszcza w panterkę i poprawiła opinający jej szyję naszyjnik. Miała rozkrwawione obojczyki i kilka ran na dekolcie. Strzepnęła papierosa na podłogę i posuwistym krokiem zbliżyła się do lady. Zanim się odezwała rzuciła długie spojrzenie na mężczyznę. Poczuł się niekomfortowo, okazując to nieznacznym otarciem dłoni o spodnie.

-Dużo słyszałem o tym… hotelu. Głównie dobrych opinii i muszę przyznać, nie mylili się. - cały ten czas mówił do jej biustu. - Ile płacę? - oderwał od niej spojrzenie żeby wyjąć portfel i wyciągnąć kartę kredytową. Pokazał ją ostentacyjnie dziewczynie, przechylając tak, żeby rzucała poświatę na twarz dziewczyny.

-Zależy kogo chcesz. - miała opanowany ton, pełny rezerwy.

-Ciebie. - wyszczerzył się do niej obleśnie.

-Nie od tego jestem. - wyszeptała.

-Oj proszę Cię! Dziwkę można kupić za każdą cenę.

Spuściła na chwilę wzrok, a kiedy spojrzała się na niego znowu miała oczy pełne łez.

-Czy mnie kochasz? Czy powiedziałbyś mi to? Sally, kocham Cię. - ostatnie zdanie wypowiedziała wolno i dobitnie.

Coś mu nie pasowało, ale pragnienie tej kobiety przewyższało jego wszystkie lęki i wątpliwości.

-Zrobię WSZYSTKO.

Kilka łez spłynęło jej po policzku. Pochyliła się i znów szeptając powiedziała:

-Mogę Ci pokazać.

Wzięła klucz zza lady i powoli ruszyła ku windzie. Mężczyzna ruszył za nią. W windzie próbował dotknąć jej, ale bez odtrącania go rękami, odtrąciła go jedynie spojrzeniem.

-Nie, dopóki tam nie wejdziemy.

Szli przez labirynt korytarzy, mijając drzwi zza których dobywały się jednoznaczne dźwięki. Zza wszystkich drzwi. Z każdym krokiem mężczyzna był bardziej napalony, oddychał coraz ciężej. Doszli do drzwi, o które Sally chodziło. Pochyliła się specjalnie, wkładając klucz do zamka. Prawie wparował do środka, czym prędzej się rozbierając. Przygasiła butem niedopałek i podeszła do niego, wbijając mu nóż w brzuch. Nie do końca rozumiejąc co się stało, mężczyzna upadł na podłogę. Sally ukucnęła obok niego, opierając głowę na kolanie.

-Jak masz na imię?

Zakrztusił się własną krwią i próbował złapać powietrze.

-Jak masz na imię? - powtórzyła

-Hank. - z tymi słowami splunął krwią.

-Przepraszam. - wyszeptała. -Nie chciałam. Jesteś okropnym człowiekiem, ale nie zasługujesz na śmierć.  Nie chcę, żebyś umierał. - kolejne łzy kapały na ziemię.

-Nie musisz tego robić. - był przerażony.

-Ale już robię! Zabijam Cię, w tej chwili! Jesteś martwy, Hank.

-Czemu to zrobiłaś? - z trudem przychodziło mu mówienie, był bliski płaczu.

-Chciałam.

Nic nie rozumiał, patrzył się na nią nie rozumiejąc słowa.

-Kiedy zabijesz wystarczająca osób, tak się dzieje. Musisz zabijać. Musisz jeść, pić i musisz zabijać. Fatalna skaza ludzka, przyzwyczajenie. - Jej słowa były bez wyrazu, powoli odpływała w swój własny świat.

Hank zaczął kasłać co sprowadziło Sally do życia.

-Powiedz, że mnie kochasz. - zniżyła się do jego poziomu, tak, że leżeli twarzą w twarz. - Powiedz to Hank.

Kręcił głową, wydając ciche "pomocy".

-Proszę. - otarła łzy z twarzy. -Proszę, powiedz to.

Zniknęły wszystkie emocje z jego oczu.

-Kocham Cię Sally. Kocham Cię.

Uśmiechnęła się przez płacz i podniosła się.

-Współczują mi. "Współczuje Ci Sally". Moim imieniem spluwają. Jak za dawnych czasów. Tamci nie pluli co prawda krwią. Wszyscy… zawsze powtarzali. Przewidywali! - jej ton nabrał nieokreślonej radości. -"Skończysz marnie Sally." Po czym kręcili głową. - znów napłynęły jej łzy. -I odchodzili. I nie wracali.

Zapaliła kolejnego papierosa.

-Ty nie odejdziesz Hank. Zostaniesz w tym hotelu. Kolejny. - po czym wypuściła dym z papierosa na równi z ostatnim oddechem mężczyzny.

   Polecam wam piosenkę "My Songs Know What You Do In The Dark" zespołu Fall Out Boy.

Peace out, Lizzy over.

czwartek, 18 lutego 2016

Rodzina nie kończy się na krwi

Trzymacie się jeszcze, Brukselki?
Dziś coś podobnego, do czegoś, co już było. Nie wiem, czy pamiętajcie "Show us the way", ale to jest utrzymane w podobnym klimacie. Właściwie jest inspirowane, a raczej zaczerpnięte z tej samej historii.

-Więc teraz chcesz, żebym za wszystko przepraszał?- pytał z wyrzutem i dawną wyższością.
-Chcę, żebyś w końcu był ze mną szczery, po raz pierwszy od zawsze!- nie potrafiłem ukryć swojej irytacji- Spójrz mi w oczy i powiedz, że nie masz z tym nic wspólnego!
Powoli podniósł wzroku i utkwił swoje jasne, świecące wielowymiarowym błękitem oczy w moich, ciemnych i zgaszonych. Przez chwilę patrzył na mnie jak na karalucha, wzrokiem ostrym i zimnym, jak ta jego fikuśna broń. Potem jego spojrzenie niespodziewanie zelżało, oczy zamigotały, zmarszczki na czole zrobiły się wyraźniejsze, a on wstrzymał oddech, którego nie potrzebował.
Gorące płomienie zaczęły lizać moje wnętrzności.
-Coś ty zrobił, idioto?
-Zaufaj mi bracie- zaczął się tłumaczyć- Daj mi wolną rękę. Mogę to jeszcze zakończyć, całą tę wojnę i pokonać tego samozwańczego…. boga- mówił z ogromnym przekonaniem.
Słowo bóg, niezależnie od kontekstu, miało ogromny problem z wyjściem z jego gardła.
Ból porzuconego dziecka.
-Musiałem coś z tym zrobić- ciągnął dalej- Oni mi zaufali. Po tym wszystkim, co zrobiliśmy naprawdę myślałeś, że nie uznają mnie za ich przywódcę? Musiałem coś zrobić, a może miałem patrzeć na moich braci i siostry wyrzynających się nawzajem? Albo pozwolić temu tyranowi na wprowadzenie reżimu? Powiedz mi do cholery, co miałem zrobić?!
Stał chwiejąc się przede mną i oddychając ciężko. Wyglądał prawie jak człowiek.
-Wiesz istnieje coś takiego, co ja z nostalgią nazywam rodziną. To takie zbiorowisko stworzeń, które z jakiegoś powodu dbają o siebie. I nie wiem, czy wiesz, ale ty należysz do naszej. Więc kiedy coś beznadziejnego, wojna pomiędzy aniołami zdecydowanie może się taka wydawać, spotyka któregoś z nas, to radzimy sobie z tym, dzieląc się ze sobą problemami, stratą i wszystkim co nas przerasta. Do tej pory działało niezawodnie. To czego nie robimy, to nie opuszczamy wszystkich, którym na nas zależy i nie zawieramy kolejnego paktu szatanem!
-To wydaje się proste, gdy mówisz to w ten sposób- odpowiedział w końcu- gdzie byłeś, gdy potrzebowałem to usłyszeć?
-Na swoim miejscu- odpowiedziałem- przypomnij mi, gdzie byłeś ty?


W hołdzie wszystkim, po których została nam tylko pamięć.
Niech gwiazdy oświetlają im drogę.


Czekając na dzień, w którym ktoś to zrozumie, oddany i wierny Łoś

poniedziałek, 15 lutego 2016

Cz. 7 Wszystkie te chwile przepadną bezpowrotnie w czasie, jak łzy pośród deszczu

Hi,
To ostatnia część naszej walęwtynkowej celebracji. Na szczęście to już koniec na następne dwanaście miesięcy. 

Felus&Łucja

Wypadła z pałacu potykając się o własne nogi. Wydostała się za bramę i usiadła na chwilę niewielkim głazie, by złapać oddech i zacząć logicznie myśleć. Łzy mimowolnie ciekły po jej okrągłych policzkach. Odgarnęła do tyłu długie kasztanowe włosy i wytarła twarz rękawem sukni. Wiedziała gdzie ma iść.
Mgła była już prawie tak gęsta jak mleko. W połączeniu z rzęsistym deszczem ograniczała widoczność do spowijającej wszystko szarej plamy. Szczęśliwie tę drogę Łucja znała doskonale. Wyjęła ze swojej torby długą, prostą pelerynę i narzuciła na głowę kaptur zasłaniający oczy. Zdolność widzenia była wtedy niepotrzebna, a nawet przeszkadzała jej, bombardując przeciążony mózg dodatkowym bodźcami. Oddychała głęboko. Chłód oczyszczonego deszczem powietrza przynosił ulgę od gorzkiego smaku wgryzającego się w jej podniebienie. Jej umysł zdawał się ochładzać i oczyszczać. Powoli wracała do siebie.
Słyszała tylko stukot swoich wysokich butów, tłumiony uderzeniami ciężkich kropel. Poczucie, że w okolicy nie ma nikogo dodawało jej otuchy.
Skręciła w prawo, w błotnistą ścieżkę. Minęła kilka niewielkich domostw i w końcu stanęła przed znajomymi, sękatymi drzwiami. Usłyszała skrzypienie wiecznie nienaoliwionych zawiasów. Jej oczom ukazał się Felus.
-Łucja?- jego oczy rozszerzyły się, a brwi uniosły, marszcząc przyprószone ciemnymi włosami czoło- Co ty tu robisz?
-Mogę wejść?- zapytała sucho.
Felus odsunął się, aby zrobić jej przejście. Przestąpiła przez wysoki próg. W środku rozchodził się ciepły,suchy zapach drewna, starych książek i wosku.
- Co się stało?- zapytał cicho zgarniając ubrania z krzesła- Chodzi o to?- jego oczy świeciły teraz jasno.
-Myślę, że się udało- odpowiedziała niepewnie Łucja.
-Wiedziałem- powiedział uradowany siadając obok niej- miałem nadzieję, wiedziałem, no więc jak co teraz czujesz?- pytał wyraźnie podekscytowany.
Łucja wzruszyła ramionami.
-Wiesz jest lepiej, to raczej oczywiste- odpowiedziała beznamiętnie- Naprawdę czuję się znakomicie…
Felus spojrzał na nią zdziwiony.
-Jesteś pewna?
-Mhym- przytaknęła Łucja.

-Jeśli tak- niepokój w jego głosie wciąż był wyczuwalny- Bardzo się cieszę, że w końcu możemy być rodziną, ale chyba powinienem spytać jeszcze raz- chwycił ją za delikatnie drżącą dłoń.

-Łucjo, chcesz zostać moją żoną?
Utkwiła spojrzenie w jego oczach. Świeciły jak dwa głębokie jeziora, odbijające księżycowe światło. Uśmiechnęła się mimowolnie i mocniej zacisnęła palce wokół jego dłoni.
-Nigdy nie było inaczej- odpowiedziała.
Łucja podniosła go i razem stanęli w migoczącym blasku świec, wpatrując się w siebie nawzajem.

-Łucjo- coś nie dawało mu spokoju- jak tu dotarłaś? Zwykle nie spotykaliśmy się w czwartki, bo twój tata siedział w zamku. Mam na myśli, twój ojciec pozwolił ci?
-Nie- odpowiedziała szybko- Tak jakby wyrzucił mnie z domu, znaczy ja odeszłam. Doszliśmy do konsensusu.
-Przykro mi- rzekł po chwili ciszy.
-Mi nie- wtrąciła się.
Wzięła głęboki oddech.
-To jeszcze nie wszystko- odnalazła jego spojrzenie- przyszłam tu, żeby ci o czymś powiedzieć…
-Tak?- starał się, by jego głos brzmiał pewnie.
-Chodziło nam o to, by w końcu pozbyć się tego ciężaru, prawda? Żeby móc być prawdziwą rodziną…
-Tak- odpowiedział- ale nie wiem do czego zmierzasz...
-Nasza rodzina, będzie trochę większa niż w pierwotnym założeniu- powiedziała niepewnie.
-Masz na myśli...?
-Tak- skinęła głową.
Felus nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Czuł jej spojrzenie, które domagało się odpowiedzi.

-Nawet nie wiesz jak się cieszę- wykrztusił w końcu obejmując ją mocno. Ona uśmiechnęła się do niego kładąc mu dłonie na szerokich ramionach.

Nie umierajcie, drogie Amorki, Moose

niedziela, 14 lutego 2016

romantyczny shit

- Co to ma do cholery znaczyć? Czego sobie znowu nie wyobrażasz?- wykrzyknął podrywając się z ławki- Przecież, przecież, egh- warknął wytrącony z równowagi - Wszystko jest w porządku, prawda?
Spojrzał w jej szare oczy, mówiły zupełnie co innego - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Możesz mi wytłumaczyć?- zapytał spokojnie po chwili.
Wzięła w palce kilka kosmyków swoich czarnych włosów starając się opanować drżenie rąk. Czuła jego spojrzenie, jak by chciał sam wyczytać z niej co się dzieje.
-Nie jestem pewna, czy to do ciebie dotrze. - można było wyczuć w jej głosie ironię, arogancję i trochę gorzkiego żalu. -Wytłumaczyć mogę, ale ty nigdy nie rozumiesz. Słuchasz, pozwalasz moim słowom przejść Ci przez uszy i tyle. Nic tam nie zostaje. - Puknęła go w klatkę piersiową.
Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że na to twierdzenie nie ma dobrej odpowiedzi. Jego ciśnienie wzrosło jakby jej dłoń była pod napięciem. Czuł, że wzbiera w nim gniew. Tak bardzo chciał wtedy dotknąć jej miękkich, pachnących kwiatami włosów, co zwykle zwiastowało zawieszenie broni, ale jej wzrok mówił, że "prędzej wtarłby w nie ten szampon z wyciągiem z peruwiańskich wij, który kupiła kiedyś przez przypadek na azjatyckiej stronie niż pozwoliła się dotknąć jego tłustymi łapami"- wyobraził sobie jej zagniewany ton. Zrozumiał, że chwila milczenia trwa już za długo, więc odrzekł siląc się na spokój:
-Chodzi o to, że cię nie rozumiem? Wiesz przecież, że ostatnio jest mi ciężko, no wiesz Adam, a teraz jeszcze mama. Nie chcę usprawiedliwiać swojej nieczułości- odrzekł zbyt protekcjonalnie- ale ty również nie okazujesz mi ostatni za wiele zrozumienia- pretensja w jego głosie sączyła się jak żółć z niewydolnej wątroby.
-To... nie chodzi o zrozumienie... - pustka w jej głowie powoli była przytłaczająca, wcale jej tego nie ułatwiał.
Wzięła głęboki wdech. Spojrzała w jego ciepłe oczy przepłnione zdezorientowaniem. Nie mogąc na nie patrzeć odwróciła się. Zacisnęła szczęki, starając się znaleźć racjonalne uczucia.
-Po prostu wszystko psujesz, wiesz? Ja piórkuje ty i to twoje wieczne zranienie, jesteś bardzo biedny, dużo się dzieje... gówno prawda. Zobacz na siebie. - teraz wdawała tyle jadu w swoje słowa ile tylko mogła. - Jesteś całkiem żałosny, wiesz? - jego oczy tylko się poszerzały, ze zdziwienia czy bólu, tego nie wiedziała. -Wiedziałam jak to będzie i powinnam nawet tej szopki nie zaczynać.  Obawiam się, że nasze drogi tu się rozchodzą. - prawie czuła fizyczny ból w sercu jak to mówiła. W ustach poczuła gorzki smak, a głowa zaczęła jej pulsować. Wspomnienia z tych siedmiu miesięcy spłynęły na nią jak tsunami, odbierając jej tlen. Przełknęła gule, tuszując drżenie ciała i mokre oczy, nienawiścią. Zebrała każdy kawałek tego do niedawna obcego uczucia i przelała je w słowa. - Żałuję, że zmarnowałam mój czas na zabawę z tobą.
-Twój czas? O przepraszam bardzo... - chciał wyrównać oddech, ale nic to nie dało- Jak możesz być taką hipokrytką?- wydarzenia ostatnich tygodni nie dawały mu spokoju. Najpierw nie odzywała się do niego przez cztery dni, które bez zastanowienia mógł uznać za najgorsze w swoim życiu, a gdy w końcu odebrała jeden z siedemdziesięciu jego telefonów powiedziała, że musi zrobić sobie przerwę odpocząć. Później ni stąd ni zowąd polubiła spa i wyjechała do jakiegoś na drugim końcu kraju. Przez ostatni miesiąc był jedyną osobą, której poświęcał tak wiele swojej uwagi Nie oczekiwał już od niej nic, poza tym żeby była, a to wciąż było za wiele.
- Czas jest a tak ważny? Więc nic nas nie łączyło... nigdy? W żadnym momencie mojego żałosnego życia nie żywiłaś do mnie ani grama tej bardziej romantycznej formy przywiązania, zwanej przez naiwnych miłością?- "poetyckie metasrory i inne rzygi niedorobionych humanistów" zawsze wytrącały ją z równowagi. "Mogę liczyć na szczerość, gdy wpadnie w szał"
-Hej! Wierzę w miłość i... - urwała w połowie zdania. -Może... przez nikły czas... Posłuchaj... - jąkała się. Zacisnęła pięści starając się wrócić do swojego celu. - JA nie rzucam słów na wiatr. I kiedy mówiłam.. że ja... KURWA MAĆ. - wydarła się.
Prawie wszyscy na stołówce się na nich spojrzeli.
Wpieprzyło ją to jeszcze mocniej. Wzięła go za rękę i zaciągnęła na korytarz. Wlazła do pierwszej lepszej sali. Zamknęła drzwi i już miała kończyć swoje dzieło, kiedy się rozbeczała. Tama pękła, a ona płakała.
Wiedział, że chodzi o coś większego. Spojrzał na jej drobną zapłakaną twarz i delikatnie otarł gorące łzy spływające po jej zaróżowionych policzkach. Wyglądała jak dojrzała rzodkiewka. To, że kiedykolwiek był na nią zły stało się nagle tak odległe i niemożliwe, że nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie tego wyrazić. Jego mały, słodko pachnący kwitek wpatrywał się w niego swoimi świecącymi jak dwa księżyce oczami; marzył o tej chwili od tak dawna. Spojrzał na jej posklejane od łez rzęsy i musnął ustami jej nos. Później objął ją mocno i przysunął do siebie i mimo, że nadal nic nie rozumiał, czuł, że nic nie jest stracone. Nie oddalając się od niej przekręcił głowę w kierunku jej ucha i najdelikatniej jak potrafił, spytał:
- Czym się smucisz, kwiatuszku?
Tak dobrze znała jego budowę, jego ramiona były tak dobrze znane, w te najgorsze noce i dnie to w nich odnajdywała pocieszenie.  Jak to możliwe, że wszystko się zepsuło w tak krótkim czasie? Odunął ją od siebie i spojrzał zdzwiony.
-O cholera. -walnęła się w czoło. -Powiedziałam to na głos.
Otarła nos po czym przysiadła na ławce. Oparła głowę, nagle o tysiąc razy cięższą na dłoni i powoli układała słowa, które miały wyjść przez jej usta.
-To koniec. Nas, tego co mieliśmy. Próbowałam... chciałam, żebyś mnie znienawidził. Spójrz, jak łatwiej by Ci było. Nie ułatwiałeś mi zadanie, te wszystkie słowa, które byłam dziś zmuszona  powiedzieć... - ciężko jej było przez to przejść, jeszcze ciężej niż przez wcześniejszą scenę nienawiści. Z reguły uciekała o łatwiejszych, prostszych rozwiązań, tu nie miała jednak nawet światła w tunelu.
-Miałam plan, wręcz genialny. Zlewałam Cię, odsuwałam się od Ciebie, zniechęcałam, byłam okropna. Cały ten wysiłek... zobacz, na co się zdał? Na nic. Jak bym wiedziała, że moja własna natura zepsuje wszystko, oszczędziłabym tyle złych chwil i zmarnowanego miesiąca. - Podniosła spojrzenie na twarz chłopaka, która była skąpana w smutku i zaczątkach łez, ale i jeszcze większego zdezorientowania.
Wzięła kolejny głęboki wdech, otarła twarz z łez i zebrała jakąkolwiek powagę, jaka jej została.
-Wyprowadzam się. - po tych słowach łzy kolejny raz spłynęły jej po policzkach, jeszcze rzewniej. Zadzwonił pierwszy krótki dzwonek, oznajmiający, że zostało im tylko pięć minut.
Przez chwilę przetwarzał tę informację i choć do niego dotarła, wciąż zdawała mu się go nie dotyczyć. Zorientował się, że ma mokre policzki i odruchowo wytarł je, potem spojrzał na nią. Ukrywała twarz w dłoniach. Chwycił za nie i jeszcze cichszym, bardziej drżącym głosem zapytał:
-Gdzie wyjeżdżasz?
Nie była w stanie odpowiedzieć.
- Ja nie mógłbym cię znienawidzić. Nie mógłbym żyć z myślą, że ty mnie nienawidzisz. Ludzie mówią, że od nienawiści do miłości wiedzie krótka droga- czuł, że musi coś mówić- ale  to gówno prawda, przynajmniej w naszym przypadku. Poczuł cierpki smak na podniebieniu, a wzrok mu się rozmył. On też nie mógł dalej mówić.
Pogładził ją po czarnych włosach i okręcił wokół palców jedno pasemko, później objął ją ramieniem, a ona wtuliła się w jego miękki sweter. Zapytał ponownie;
-Gdzie wyjeżdżasz?
-Francja. - odszeptała w miękką tkaninę. -Mama postanowiła się mną zająć, "póki jest nadzieja, że coś ze mnie wyrośnie". Normalnie walczyłabym i postawiła na swoim, ale załatwiła mi staż w Vogue'u. Nie mogę sobie pozwolić na oszczanie tego, to jest góra lodowa moich marzeń.
Jego twarz wyraźnie zmieniła kolor, zaczerwieniły mu się policzki.
-Wiem, że jesteś zły. Ale zrozum, to może być moja brama! Kocham Cię, całym sercem... ale to jest moja szansa. Wiem, że mnie zrozumiesz, rozumiałeś już wcześniej.
Jego oczy jak zawsze były nie do odczytania, ale jego uścisk się zacisnął, jak by nie miał zamiaru jej puścić.
-Proszę, nie możesz grać obrażonego dziecka.
Zamknął oczy i widziała jak jego szczęka się porusza. Toczył wewnętrzną walkę z gniewem, jednak poczuła, że uścisk zelżał. Zadzwonił dzwonek, a ona odniosła wrażenie, jak by coś jej zostało zabrane, a czas na odzyskanie tego, przepadł.

z okazji walentynek, macie tu taki dziwny tekst, napisany  przeze mnie i Łosia, który pisał perspektywę naszego bohatera płci męskiej. mam nadzieję, że ten dzień minął wam miło :)

Peace out, Lizzy over.

sobota, 13 lutego 2016

To Bulid A Home ~VII~

jutro święto zakochanych, żeby nie być przypadkiem kimś innym i odstawiać od reszty wstawiam tu coś w gust "słodszego", ale proszę wiele tutaj się nie trudzić, pisałam to ze względu na tęsknotę do lubego nie głupie walentynki. pff, za kogo mnie macie pokurwy...
                             ~```~
 Pożegnałam się z Rys, która zamierzała jeszcze pochodzić po mieście, ja musiałam iść na zajęcia. Autobusem trzęsło, co spowodowało moje zawroty głowy. Muzyka nic nie pomogła, a więc jak już dojechałam na kampus miałam parszywy humor. Drogę do klasy na zajęcia przeszłam w milczeniu, machając tylko znajomym twarzom. Usiadłam wreszcie w mojej ławce, łapiąc się za głowę z powodu migreny. Wyjęłam notatnik i metalowe pudełko służące mi za piórnik. Zaczęłam skrobać coś w notatniku miękkim ołówkiem odcinając się od rzeczywistości. Instynktownie kreśliłam linie i łuki. Po chwili rysunek skończyłam, okazał się być człowiekiem powieszonym na szubienicy. Przestraszona potrząsnęłam głową gniotąc rysunek i chowając go czym prędzej do torby. Idealnie do klasy wszedł nasz nauczyciel, pan Shides. Był chyba koszmarem każdej uczennicy, zajebiście przystojny i w dodatku dobrze zbudowany. Wiele próbowało, jednak każde zaloty do niego traktował z pobłażliwością. Tylko jedna się nie poddała, Emily. Bogata, rozpuszczona diwa, nic ciekawszego o niej się nie powie. Wypinała się z obu stron, machała rzęsami i zawsze miała dobrą odpowiedź na dane pytanie. W sumie jej współczułam i olewałam każdy jej docinek. Shides zaczął wykład, ja jednak byłam daleko myślami przez Cory'ego. Znów zaczęłam bazgrać, tym razem jakiś komiks o akceptacji.
-A panna Dennis?
Na dźwięk swojego nazwiska wyrwałam się z plątaniny myśli.
-Ja. -odparłam pół pytającym pół nieprzytomnym tonem.
-Właśnie konfabuluję na temat pani pobytu w chmurach. Jak tam? Na pewno ciekawiej niż na lekcji.
-Taki dzień psorze, już wracam.
-Oby, Bea. 
Podsumował wykład o Maxwellu, prawdopodobnie po to, żebym mogła nadrobić, na szczęście wystarczająco interesowałam się jego postacią, żeby nie siedzieć z nosem w książce i nadrabiać zbyt dużo. Dzwonek zadzwonił, oznaczając dla mnie jeszcze dwie godziny zajęć naukowych i wolność. Wstałam, zebrałam swoje rzeczy i przysłuchałam się jeszcze ostatnim słowom profesora apropo nie bania się pokazywania swojego talentu światu. Wyszłam z tej sali i skierowałam się do naukowej. Znów usiadłam, wyjęłam rzeczy i sytuacja z poprzednich zajęć się powtórzyła, ja odstresowująca się mazaniem. Pani Rolland przynajmniej nie zwracała na mnie uwagi, kobieta poniekąd była we własnych chmurach, szczególnie powiadając o swoim ukochanym temacie. Nareszcie dwie godziny minęły, a ja jak strzała wyleciałam z sali, zapamiętując tylko jakie strony omawialiśmy. Nadal dręczona migreną powlokłam się do internatu. Człowieku mówisz poważnie?
Na schodach siedziała Emily otoczona dwoma robotnicami, znanymi tez jako jej niewolnice lub jak kto woli przyjaciółki, Tiffany i Monicę. Śmiały się z czegoś a Emily widząc mnie, zaniosła się jeszcze bardziej śmiechem. 
-Biedna Bee Bee chce do pokoju? Czy co, hipisko, zapalić coś bo ciężko na głodzie?
-Obrzydzasz mnie Emily. -parsknęłam śmiechem. -Radzę Ci ruszyć twoją zazdrosną dupę, bo nie chce mi się marnować czasu na takie glizdy jak ty. -Zrobiłam gest dłonią w górę, nakazując jej się ruszyć. 
Jak zawsze głupia nie miała co odpowiedzieć oprócz wysyczenia: suka. Po tej obrazie jednak mnie przepuściła, na jej szczęście. Nie byłam w nastroju na grzeczne rozmowy i nie wiem czy bym jej nie uderzyła. Wspięłam się po schodach i doszłam do pokoju. Zaczęłam kląć szukając kluczy w torbie. Poczułam jednak kulkę, co było moim breloczkiem od Katie, w kształcie kuli ziemskiej. Pchnęłam drzwi. Od razu na wejściu rzuciłam torbę w kąt. Zdjęłam ubrania, nakładając szorty i za duży t-shirt, oczywiście mojego brata. Zaparzyłam wodę i wsadziłam torebkę wiśniowej herbaty do kubka. Odpaliłam starego rzęcha, w oczekiwaniu na jego uruchomienie się pootwierałam podręczniki z dzisiejszych zajęć. Kiedy skończyłam podkreślać rzeczy zaznaczone jako ważne, komputer był w stanie gotowości. W skrzynce mailowej nie było nic, co trochę mnie zasmuciło, ale Katie pisała, że potrzebuje odpoczynku i myśli nad wyjazdem w ciepłe kraje, może to zrobiła? Nie pisałyśmy co u nas w życiu, bardziej wspominałyśmy co było, lub informowałyśmy się nawzajem, że jest ok. Włączyłam spokojną muzykę, odstawiłam laptop tak, żeby mi nie przeszkadzał i zabrałam się za sporządzanie notatek z dzisiaj. To była moja metoda na uczenie się, przeniesienie wszystko na papier swoim piórem i językiem dawało mi większą łatwość w zapamiętywaniu. Minęły dwie godziny spokojnego przepisywania i powtarzania sobie, z przerywaniem na herbatę i ewentualnie toaletę. Zostały mi dwa ostatnie zdania kiedy dostałam esemesa od Mike'a. Czekał na mnie na dole akademika. Byłam rozerwana, bo miałam ochotę wyjść do ludzi a jednocześnie poprzytulałbym się i poleżała. W rezultacie odpisałam mu, żeby wszedł do mnie na górę. Zamknęłam książki i zebrałam ciuchy z ziemi. Zapukał cichutko i wszedł. Kiedy zobaczyłam te jego piękne jasne oczy, humor od razu poprawił mi się o kilkadziesiąt procent. Przytuliłam go mocno, dziwiąc się czemu nie odwzajemnił uścisku. Przyuważyłam, że ręce miał za plecami. Zanim zdążyłam mu je wyrywać, podał mi piękne stokrotki. Nie mogłam uwierzyć w to, jaki jest kochany. Wstawiłam je do pustego wazonu, który wypełniłam wodą. Teraz mógł już mnie objąć, co zrobił natychmiast. 
-Jak dzień? -pytał ze szczerą ciekawością, jak codziennie, jeśli nie twarzą w twarz to przez telefon. Wtuliłam twarz w zagłębienie w jego obojczyku. 
-Musiałam powiedzieć Denerys o Cory'm, trochę ześwirowałam jak była gotowa olać głupią wiadomość chłopaka, która brzmiała jak by miał popełnić samobójstwo. Ścisnęłam jej rękę i włączył mi się agresor...nie było fajnie. 
-Wiem. Dobrze wiem. 
No. I stało się, poryczałam się. Przy nim zawsze się tak czułam, bezbronna i mogłam robić co chce. Wpadłam w spazmy, z nie wiadomo jakiego powodu. Na chwile odkleił mnie od siebie i położył mnie na łóżku. Włączył moją ukochaną smutną składankę i położył się obok mnie. Objął mnie swoimi ramionami, prawie jak by chciał mnie chronić przed światem. Szeroko się uśmiechnęłam przez łzy, wtulając się jeszcze mocniej. Pogrążyłam się w płaczu, szczęśliwa, że mam mojego strażnika. 

Peace out, Lizzy over.

czwartek, 11 lutego 2016

Cz. 6 Drzwi, schody i rany cięte

Hi Brussels!
Aż nie chce się wierzyć jak dawno tego nie było, zapraszam:

Marple&Proof

Stanęli przed wielkimi, inkrustowanymi żelazem drzwiami.
- Ja pukam, ty mówisz- powiedział łobuzersko Proof.
Marple przewrócił tylko oczami i zastukał knykciami w drewnianą framugę. Odpowiedziało im donośne echo.
-Panie profesorze!- zawołał Marple- to bardzo ważne- chwycił za klamkę i mocno nacisnął. Drzwi ani drgnęły.
-Nie ma go- stwierdził niemrawo Proof.
-No nie zauważyłem, geniuszu- odparł zirytowany Marple.
-No nje zaubawyłem gejuszu- przedrzeźniał go Proof głosem przywodzącym na myśl skrzypiącą podłogę.
-O daj już spokój, to nigdy nie było śmieszne…
Proof spojrzał na brata z oburzeniem, westchnął przeciągle i powiedział:
- Dobra, ja pójdę do północnego skrzydła, może poszedł do kuchni po te śmierdzące ciastka z rodzynkami, ty weź małego- spojrzał na zawiniątko i głośno przełknął ślinę- pójdź do biblioteki, tylko uważaj na tego kretyna, może się gdzieś kręcić...
-Ty też- wtrącił Marple.
Skinęli porozumiewawczo i rozeszli się w wyznaczone strony.
Z zawiniątka dobiegł kolejny pisk.
- No już mały, spokojnie-próbował mu pomóc Marple, którego przerażały te dźwięki.
Lisek jakby zrozumiał prośbę i przestał się ruszać. Szybko dotarł do pierwszego zakrętu i przemknął obok rzędu potężnych drzwi.
-Spokojne, mały- powiedział odruchowo, gdy potknął się o niewielki stopień.
Lisek wciąż się nie poruszał. Na chwilę serce w nim zamarło. Drżącą ręką odwinął bluzę i spojrzał na jego brudny pyszczek. Oczy miał mocno zaciśnięte, a łapki lekko drżały. Marple pogładził go lekko po czerwonym nosku, a ten się odwrócił się na brzuch i wcisnął główkę pomiędzy fałdy ubrania. Marple powoli ruszył do przodu, wciąż nie odrywając wzroku od liska. Wymamrotał szybkie przepraszam, kiedy wpadł na posąg Wilhelma Szalonego i zaczął wbiegać po schodach.
Z ich szczytu dobiegł do krótki, wysoki krzyk. Marta. Teraz przeskakiwał po trzy stopnie naraz i w kilka sekund znalazł się na szczycie. Zobaczył swoją siostrę rozcierającą przeguby i wpatrującą się w stojącą obok, zaśniedziałą zbroję.
-Co się stało?- zapytał zdezorientowany.
-Marple! Cześć, skończyliście już lekcje?- zapytała zdawkowo.
-Taa. Czemu krzyczałaś?
-To ta nawiedzona zbroja- powiedziała w końcu- tyle razy mówiłam wujkowi, że trzeba coś z nią zrobić. Wszystkich atakuje!
-Wiesz nie do końca, Marta- odrzekł zakłopotany- raczej tylko ciebie...
-Jak to?
-Wystarczy nie stawać na tej dźwigni ukrytej pod dywanem...
-Aha, mówisz mi o tym teraz?-spojrzała na niego z wyrzutem- Marple, czy to krew?! Co się stało?
-Ranny lisek, znaleźliśmy go w parku- odpowiedział odsłaniając jego główkę- Wiesz gdzie jest Brickwick?
Do ich uszu dotarło znajome brzęczenie.
-Marta!- zza zakrętu wybiegł Anton- wszystko w porządku? Słyszałem krzyki…
-Jak wszyscy w tym zamku- odparła zrezygnowana- To ta kupa złomu...
Anton zatoczył dłonią jakąś pętlę i skierował ją w kierunku zbroi, a ona wróciła do dawnej zasadniczej postawy.
-Powinna dać sobie spokój- odpowiedział ze szczerząc zęby.
Marta spojrzała mu w oczy i odwzajemniła uśmiech. Anton przysunął się bliżej, nie tracąc z nią kontaktu wzrokowego.
-Ekhem- Marple czuł, że musi im przypomnieć o swojej obecności- Ktoś wie gdzie jest Brickwick?
-W kuchni- odpowiedział szybko Anton- Wasza mama upiekła mnóstwo ciasteczek…

***
Marple zawrócił najszybciej jak pozwalały mu na to schody i ranny lisek wtulony w jego pierś. Na końcu korytarza zobaczył profesora prowadzonego przez Proof'a.
-Znalazłem- oznajmił krótko. Z jego policzka sączyła się krew.
-Co ci się stało?- zapytał Marple.
-Nie teraz-odrzekł krótko Proof.
Pospiesznie weszli do gabinetu i pozwolili Brickwick'owi zająć się maleństwem. Położył go delikatnie na swoim mahoniowym biurku i po wstępnych oględzinach, zaczął szukać czegoś w komodzie z co najmniej pięćdziesięcioma szufladami w różnych rozmiarach.
-Jest bardzo źle?- zapytał niepewnie Marple, kiedy nauczyciel wsmarowywał jakąś maź w zranioną łapkę liska.
Asinus Brickwick spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem i odpowiedział pogodnie:
-Za kilka dni będzie po wszystkim. Takie rany naprawdę łatwo wyleczyć.
Bliźniacy uśmiechnęli się szeroko.
-Gdyby nie pan, byłoby po nim- powiedział z ulgą Proof.
-Te mazidła potrafią czynić cuda- śmiał się pod nosem i owijał śnieżnobiałą łapkę bandażem- opowiadałem już wam historię, o tym jak spotkałem handlarza magicznymi bulwami, które okazały się być zwykłymi ziemniakami?
-W drodze do Zurychu?- spytał Marple.
Profesor skinął głową.
-Dokładnie trzy razy- odpowiedział Proof szczerząc zęby.
Nauczyciel parsknął śmiechem i delikatnie podał opatrzonego liska bliźniakom.
-To jak go nazwiecie?- zapytał.
Chłopcy wymienili zdziwione spojrzenia.
-No chyba nie chcecie go wypuścić? Już raz został porzucony- jego ton stał się trochę bardziej poważny.
-Wuj na pewno się nie zgodzi…- powiedział Marple.
-Po co królowi wiedzieć o rzeczach, które go nie dotyczą?- uśmiechnął się do nich spod sumiastego wąsa- to co, może Ed? Nie Edmund, tylko Edan. Brzmi dostojnie…
-To chyba znaczy płomień- powiedział nieśmiało Marple.
- Właśnie tak. Idealnie pasuje do koloru jego koloru sierści i podkreśla przynależność do lisiego rodu…
-Ale on jest…- zaczął Proof.
Poczuł spojrzenie brata i chyba zrozumiał ironię.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej i poczuł pieczenie pod prawą skronią. Otarł rękawem twarz z której wciąż sączyła się krzepnąca, gęsta maź. Marple utkwił w nim trudne do rozszyfrowania spojrzenie i zwrócił się do profesora:
-Ma pan może coś, co mogło by pomóc?- jasne oczy profesora, również utkwione były w Proof'ie.
Wziął trochę gęstego mazidła o wyjątkowo słodkim zapachu szałwii i delikatnie wmasował w rozcięcie.
Proof poczuł chłód, a raczej lodowate ostrze wbijające się w jego skórę; nie potrafił powstrzymać się od krótkiego krzyku; ostry ból narastał, czuł, że ostrze zaraz przebije jego czaszkę.
Profesor jednym ruchem starł nałożony lek, a ból zelżał. Proof widział przerażone spojrzenie swojego brata, sam nie wiedział, co właśnie się stało. Rana zaczęła krwawić intensywniej.
-Tak jak mówiłem, nie wszystkie rany można tak łatwo wyleczyć- rzekł chłodno Asinus Brickwick.


Tym razem serdecznie polecam "Dust in the wind" Kansas, wiem, że klasyka, ale fajna klasyka. 

Love, Moose







środa, 10 lutego 2016

Safe and Sound [Capital Cities] ~VI~

Po 10 minutach milczenia dojechałyśmy do knajpy. Nadal bez słowa, zajęłyśmy miejsce i Rys zamówiła śniadanie, czyli naleśniki z masłem orzechowym i dżemem, mimo tego, że nie była z tego powodu szczęśliwa wzięła je ze mną na spółkę, tradycyjnie. Sama wzięłam duży kubek kawy. Próbowałam zatopić ból brzucha w kofeinie, ale nie dawał mi spokoju. Rys wpatrywała się we wszystko, tylko nie we mnie. Dostałyśmy jedzenie, atmosfera spowita milczeniem utrzymywała się aż do momentu zjedzenia przeze mnie pierwszego naleśnika. W końcu Rys agresywnie odłożyła sztućce i spojrzała na mnie pierwszy raz od chyba trzydziestu minut. 
-Dobra, dosyć tego.
-Jezu, dziękuję. -opadłam ramionami i głową na stół. -Byłam pewna, że przez jeszcze co najmniej tydzień nie będziesz się do mnie odzywać.  
-Ty mi nie dziękuj. -wskazała na mnie widelcem. -Nie wiem co ty tam odpieprzyłaś, ale czuje tu centralnie głębokie drugie dno. Nie zamierzam odpuścić póki mi nie powiesz. Sama żeś próbowała się zabić, zignorowałaś kogoś kto chciał to zrobić? 
Wpatrywała się we mnie z oczekiwaniem na jakąś świetną historię, niestety się przeliczyła. Nie umiałam o tym mówić jak o czymś głębokim, po prostu wyrzuciłam z siebie te słowa jak pocisk.
-Mój brat popełnił samobójstwo. 
Denerys aż się wyprostowała na te słowa. 
-Ściemniasz? -Chyba przeliczała w myślach czy jej nie ściemniam, ale mój pusty wzrok odsunął od niej te myśli. -Ja pierdole. -skwitowała.
Zacisnęłam powieki, starając się o tym zapomnieć. Ciężko mi było tak o tym myśleć, z tego powodu wplatałam do codziennych rzeczy jego powiedzonka, piłam z jego kubka, nosiłam jego ubrania, korzystałam z jego starego laptopa i tylko z zestawu pędzli jakie on mi kupił. Po tych wszystkich miesiącach ja nadal nie czułam się na siłach przyznania tego, że on nie żyje. 
-Nie mówmy o tym, proszę? Wszystko Ci powiem...kiedyś.
-Jasne, wiesz myślę, że potrzebuje nowych butów. -pożaliła się. -Mój wujek znów był w Anglii i jako odpokutowanie, że mnie nie wziął wpłacił mi trochę pieniędzy na konto. Może byśmy się wybrały do Macy? Dawno nie byłyśmy, też mogłabyś coś kupić. O, ostatnio narzekałaś, że klisze Ci się kończą, a w Macy's jest fotograficzny! Idealna okazja, jutro po zajęciach, obie kończymy o 11:30. 
Uwielbiałam ją za to jaka była, a jej zdolności komunikowania się społecznie pozwalały zgadnąć jej co potrzebuje. 
-Oczywiście. Nie mogę sobie odmówić kliszy, a sama nie pogardziłabym ładnymi butami. 
Wyszczerzyła do mnie zęby. Wróciłyśmy do jedzenia, ja i ona sięgnęłyśmy też po telefony. Sprawdzałyśmy co nowego, kiedy obu nam przyszło to samo powiadomienie na Twitterze o imprezie. 
-U Peter'a! -pisnęła radośnie Rys. -I mnie zaprosił!! -dodała jeszcze radośniej. -Ach, Mike potwierdził, że będzie! Czyli też idziesz. -Mike był moim chłopakiem, od 6 miesięcy.
Tylko się do niej uśmiechnęłam, wie, że i tak bym poszła. Mimo nikłego życia towarzyskiego w Shelby, tu aż kwitło. W większości to zasługa Denerys, ale i ja przełamałam swój własny nieśmiały charakter, pozbywając się trochę zbędnych uprzedzeń, jak i cech. Byłam teraz prawdziwie szczęśliwa, było tak jak powinno być. 

Peace out, Lizzy over.

wtorek, 9 lutego 2016

Weird Stuff III

Dzień dobry, witam serdecznie,

Szłam przez ciemny korytarz. Przez oszronione szyby przedzierał się subtelnie blask księżycowego światła. Z moich ust wydobywały się kłęby skondensowanej pary, która osadzała się na grubych soczewkach okularów.
Drzwi za mną zatrzasnęły się przez wiatr odbijający się od łuszczących się ścian. Przeszedł mnie paraliżujący dreszcz. Dudniące kroki rozbrzmiewały donośnym echem. "Jest tuż za drzwiami"-ciężka gula pulsowała w mojej krtani, blokując dopływ powietrza do płuc. Kroki były coraz bardziej wyraźne, a powietrze coraz cięższe.
 Zza zakrętu wyłonił się cień, a ciemna postać, do której należał wciąż kroczyła w moją stronę. Dygoczące nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Jej twarz oświetlała łuna niewyraźnego światła. Była pokryta brudnymi ranami i pleśnią, i choć przerażająca, była wyjątkowo znajoma.
Te same prostokątne okulary, krzywy nos i ubrania idealne dla wyższej klasy w dziewiętnastowiecznej Anglii.
Jej gnijąca dłoń bez dwóch palców chwyciła za rękaw mojej koszuli.
-Śmieszy cię to?- zapytała ochrypłym, lecz wciąż skrzekliwym głosem.
-Ale co?- sytuacja straciła swoją nutkę grozy.
Zombiekształtna postać zaniosła się wysokim, przerywanym śmiechem.
Znam ten śmiech. Cholera jasna, znowu?

Obudziłam we własnym, niewygodnym łóżku, ciągnąc za rękaw piżamy. Było zupełnie ciemno, choć zegar wskazywał 6:20.  Stwierdziłam, że nie ma co czekać na pierwsze akordy "Gravity" leniwie sączące się z budzika i powoli sturlałam się z łóżka. Straciłam około sześciu minut, szukając metaforycznego sensu życia pod postacią okularów, aż uświadomiłam sobie, że widzę zupełnie dobrze, bo przecież mam je na ryju. Wyciągnęłam z szafy cokolwiek, co było czarne i poszłam do łazienki. Widok mojej umazanej flamastrami i resztkami tuszu, twarzy, przypomniał mi o przegniłej wersji mojej nauczycielki fizyki. Opieprzyłam moją świadomość, za to, że jej nerdowskie życie kręci się tylko wokół szkoły, na co ona odpowiedziała, że już nie może po prostu. Zmyłam z siebie ślady dinozaura, którego kolorowałam poprzedniej nocy i nałożyłam trochę korektora, który miał zamaskować skutki maratonów "The Walking Dead". Nic nie dał, jaka szkoda. Powiedzenie "z kim przestajesz, takim się stajesz" nabierało dla mnie nowego znaczenia, mimo tego okropnego czasownikowego rymu.
Mycie zębów zajęło mi dobre dziesięć minut, bo kontemplowałam nad stopniem spartaczenia pedagogicznych metod, wyżej wspomnianej zombiekształtnej. Serio, gdyby ktoś spytał mnie o wyraz określający dobrego pedagoga to podałabym jej nazwisko jako antonim. Zastanawiałam się więc, czy zeszło nocny sen był oznaką uzależnienia o żywych trupów, czy też projekcją sadystycznych żądz, ukrytych głęboko pod maską pacyfisty.
Czas naglił, więc chwyciłam gorące tosty zrobione przez moją rodzicielkę, rzucając jej szybkie "dzięki, mame" i popijając zieloną herbatę parzącą w język, ruszyłam w stronę drzwi. Włączyłam świeżo stworzoną playlistę z indie rockiem i wybrałam najbardziej zabłoconą drogę na przystanek. Gdy tam dotarłam autobus akurat podjechał, co oznaczało, że wyjątkowo spóźnił się tylko osiem minut, co dawało mi pełne prawo do błogosławienia harmonii panującej we wszechświecie. Stanęłam jak zwykle na końcu, by mieć jak najlepszy widok na współpasażerów.
Była tam pulchna pani z gromadką wyjątkowo głośnych dzieci, chłopak słuchający Black Sabbath tak głośno, że doskonale słyszałam ten finezyjny skrzek, mimo wielkich słuchawek które miał na głowie, była dziewczyna uporczywie pisząca coś w telefonie, chyba tylko po to by mieć pretekst do olania siedzącego obok faceta, z oleistą gadką i włosami, był mężczyzna w średnim wieku, którego widziałam w każdy wtorek i czwartek. Znowu wiózł małą wiązankę konwalii (idealnie tłumiła odór komunikacji zbiorowej). Zazwyczaj wysiadał przy szpitalu onkologicznym. Miałam nadzieję, że najzwyczajniej mieszka w okolicy. Była gromadka wesoło gawędzących starszych pań i bezdomny.
Siedział tyłem do kierunku jazdy, a obok niego znajdowało się ostatnie wolne miejsce siedzące.
Miał siwą, dawno niestrzyżoną brodę, twarz pełną małych zadrapań i krost, i warstwę bliżej niezidentyfikowanych ubrań. Przynajmniej nie marznął. Co jakiś czas zerkał na młodego pana przy kości, jedzącego hot doga, prawdopodobnie w największym dostępnym rozmiarze. Do szkoły zostało pięć przystanków. Wzięłam drugiego tosta i bezy, które dostałam od mamy, podeszłam do niego i powiedziałam:
-Ma pan może ochotę na śniadanie?
Odwrócił się w moją stronę i wydawał się zdezorientowany. Podałam mu zawiniątko, a on odchrząknął coś, co zabrzmiało jak podziękowanie.
-A nie mogłabyś poratować grosikiem?- zapytał po chwili, pewniejszym tonem
-Niestety, proszę pana, rodzice powiedzieli mi, żebym nie dawała pieniędzy obcym - odrzekłam bełkocząc zaskoczona, że zadał mi jakieś pytanie.
-Ehe, tak jak wszyscy, jak wszyscy-wzdychał, żując tosta.
-Trudno im się dziwić, proszę pana- "zamknij japę, tępa dzido" krzyczała część mojej świadomości.
-Ale po co zaraz podejrzewać ludzi o najgorsze- odparł podirytowany.
-Zapewniam pana, że tu nie chodzi o podejrzenia, tylko o statystyki- wtrącił się mężczyzna, który stracił nagle zainteresowanie gazetą- Według badań zdecydowana większość bezdomnych to alkoholicy.
-Phhhi-odparł mężczyzna w sposób, który jasno pokazywał jak głęboko może sobie wsadzić te statystyki- To wszystko co potraficie robić, przeprowadzać badania, a pomóc uczciwym ludziom, którym się noga powinęła to już nie ma komu, tak? W dupie mam takie społeczeństwo...

Okay, okay, spokojnie. Cokolwiek z tego wyniknie, lepiej być od tego z daleka. Pospiesznie ewakuowałam się na przód pojazdu, zostawiając tych gentlemanów w spokoju. Udało mi się usłyszeć coś o rosyjskich aparatczykach w rządzie i o tym, że cały kraj schodzi na psy i coś o uwstecznieniu cywilizacyjnym. Potem amator statystyk, na szczęście opuścił autobus przed siedzibą jakiejś korporacji. Dżizzz, na następnym wysiadam. Nagle przyszło mi do głowy, że przecież mam w plecaku butelkę soku, który na pewno mu się przyda po zjedzeniu całej torebki bez i już miałam przeciskać się przez jakąś lasię i śliniącego się do niej studenta, gdy ten wyciągnął z torby butelkę jakiegoś żółtawego trunku. Jak widać sok nie był mu potrzebny. Cały autobus wypełnił ciężki zapach alkoholu.

Kur-wa mać. Serio, nie mogłeś poczekać?
-Pieprzony hipokryta- powiedziałam trochę za głośno i wyszłam na ulicę.
Jak tu być dobrym człowiekiem? Nie no sure, gość tylko walczy z  delirium.
Gandhi powtarzał, że nie można tracić wiary w ludzkość, coś z brudnymi kroplami w oceanie, ale chuja tam, wszyscy ludzie śmierdzą.

Carry on, Łoś