sobota, 2 stycznia 2016

~`6 :Hold Back The River:


Rozdział 6
Rudy kucyk bujał się przede mną od lewej do prawej a jego właścicielka przybrała szybkie tempo, unikając tym samym rozmowy ze mną. Nadal się chyba na mnie boczyła a ja nie umiałam zrozumieć o co jej chodziło. Szłam zafrasowana jej postawą nic nie rozumiejąc. Przeszłyśmy przez sporo uliczek, minęłyśmy dzieciniec w którym był budynek z gabinetem profesora aż w końcu doszłyśmy. To była brama, przeogromna. Blythe uchyliła ją, przepuszczając mnie. Znowu przyśpieszyła prowadząc mnie przez ulicę pełną takich samych brukowych bloków. Byłyśmy mniej więcej w połowie, kiedy się zatrzymała i skręciła w lewo. Podeszła do budynku oznakowanego numerem 27 i popchnęła drzwi. Zapaliła światło, a moim oczom ukazał się nowocześnie urządzony dom. Nie było oddzielnych pomieszczeń, było to coś w stylu studia. Weszła po schodach na górę, ja za nią. Na półpiętrze znajdowały się trzy pary drzwi, jedne naprzeciwko schodów, dwa inne po prawo. Otworzyła te naprzeciw, znowu zapalając światło. Moim oczom ukazało się ładna sypialnia. Duża szafa, czarne łóżko z fikuśnymi metalowymi prętami, nad nim okno a po jego prawej stronie przy ścianie duże lustro wbudowane w stolik.
-Tu będzie twój pokój, gdzie śpisz. - Przeszła drzwiami, które znajdowały się obok lustra do łazienki, utrzymanej w odcieniach fioletu.
-Tu masz łazienkę, są do niej dwa wejścia. Ostatnie drzwi to gabinet, ale jutro sama go obejrzysz. To chyba tyle.
Mimo jej humorku wysłała mi uśmiech, a nawet zrobiła gest jak by chciała się przytulić, w ostatniej chwili zmieniła zdanie, widząc jak się spięłam. Zeszła szybko po schodach, trzaskając drzwiami. Dałam sobie mentalnego kopa w dupę. Brawo, znowu zraniłaś jej uczucia.
Wzdychając wróciłam do pokoju z łóżkiem, po czym się na nie rzuciłam. W ubraniach i wszystkim zasnęłam.

Obudziłam się z wrzaskiem. Wstałam z łóżka dusząc się, tracąc grunt. Otworzyłam drzwi od łazienki, zapalając światło. Spojrzałam w lustro. Włosy miałam mokre od potu, oczy chodziły i błyszczały strachem. Czerwona, mokra twarz i te blizny. Szyja, twarz... Zaczęłam drapać po obszarze widocznym w lustrze paznokciami, zapragnęłam zdrapać sobie skórę, pozbyć się TEGO. Opamiętałam się, jednocześnie walnęłam się w twarz. Znów czułam ból. Pochyliłam się nad umywalką i spojrzałam w jej biel. Jedna kropla, druga, trzecia… biel była skażona przez czerwień. Ściągnęłam z siebie bluzkę i zasłoniłam nią lustro. Odkręciłam cholernie gorącą wodę i pozwoliłam jej napełnić wannę, obserwując poziom wody. Rzuciłam resztę ubrań na podłogę i wślizgnęłam się w gorącą wodę.  Zakręciłam dopływ.  Moje serce kołatało przez gorąc, ale było mi dobrze. Nie czułam bólu ani ciepła. Po prostu sobie egzystowałam. Wyciszałam się, zbierałam swoje myśli. Pod  wpływem całokształtu sytuacji jedyne co chodziło mi po głowie to odejście. Chciałam stąd odejść po prostu. Co byś zrobiła? Szłabym. Tak długo, póki nie znalazłabym powodu aby się zatrzymać. Był to jakiś plan, inaczej sobie nie poradzę. Potrzebuję powietrza, samotności, wiatru, deszczu, zero nadzoru czyli tego czego byłam pozbawiona w tamtym miejscu. Jeśli tego nie zrozumieją? I tak wyjdę. Powinni to wiedzieć. Tak nie można żyć. Na co komu inni kiedy nie rozumie się siebie? Nie kontroluje? Muszę znaleźć poziom zero, wyrównać się sama ze sobą. Jestem królową pokoju, sama będąc niekończącą się bitwą. Wyszłam, wytarłam się trzymając spojrzenie na suficie. Jak duch przekradłam się do sypialni. W torbie od Blythe był golf, jasna bluzeczka, dżinsy, czarne spodnie, spódnica, bielizna i jedna srebrna sukienka. Założyłam golf, spodnie. W łazience szukałam, ale nie było. Będą w kuchni. Bingo, nożyczki wisiały na haczyku. Trzymając je w ręce znowu wróciłam do łazienki. Ściągnęłam bluzkę z lustra. Jeden metaliczny odgłos, kosmyki na ziemi. Nie kontrolowałam się, im więcej tego gówna na ziemi tym lepiej. Odważyłam się w końcu spojrzeć w lustro. Po jednej stronie było krócej, ale pomajstrowałam i wyszło dobrze. Jak dla mnie, było idealnie, wreszcie. Założyłam buty i zeszłam po schodach. Kurtka od Ryan'a wisiała koło drzwi. Ledwo świtało, ale trudno. Włożyłam ramiona w kurtkę i otworzyłam drzwi. Było chłodno, bardzo mnie to cieszyło. Szłam, słysząc kamienie pod moimi butami. Kilka ptaków śpiewało a ja zaśpiewałabym najchętniej z nimi. Szarpnęłam bramę, była otwarta. Miałam dobry zmysł orientacji, nie dużo czasu zajęło mi dojście do budynku. Znowu marmurowe schody. Przed drzwiami nie stał nikt, zapukałam. Kilka przekleństw i warknięcie: wchodź.
Zobaczyłam go, pozbawionego tej aury wyższości. Otworzył szeroko oczy, kiedy mnie ujrzał. No tak, włosy.
-Muszę odejść.
Trochę go wcięło. Przestudiował mnie wzrokiem. Zrozumiał.
Westchnął i przysiadł na biurku.
-Wiedziałem, czułem. - uniósł spojrzenie. -Wyjedź, odnajdź to ale wróć. Zależy nam na zakończeniu tego.
Teraz ja opuściłam spojrzenie.
-Oni wszyscy umarli, prawda?
Gwałtownie wciągnął powietrze. Nie mogłam tego inaczej odebrać.
-Widziałam szyję Betty. Zawsze im dawali zastrzyki ale tylko im, nigdy mnie, nigdy mnie! Ona nie oddychała tak długo, Rowland przez co najmniej tydzień musiał odczekać, żeby nie bać się mojego dotyku a ja nigdy. Nie mówili nic, jak zaklęci. Wszyscy sądzili że to moja wina ja nie chciałam naprawdę nie chciałam. - krztusiłam się przez łzy. - Przysięgam nie chciałam ich skrzywdzić.
Podał mi butelkę wypełnioną brązowym płynem.
-Alkohol. Weź choć łyka.
Ciecz ledwo przeszła mi przez gardło, obrzydliwe. Jednak coś zmieniła. Chyba coś mi się w tym spodobało. Miałam zamiar wziąć kolejny, ale zabrał mi.
-Nie teraz.
Drzwi otworzyły się, a do pokoju wszedł Ryan. Trzymał plecak i skórzany mały prostokątny przedmiot.
-Twój dowód i karta. Pieniędzy jest wystarczająco, nie musisz się bać. Mave Lutenat, byliśmy zmuszeni zmienić nazwisko. W plecaku masz najważniejsze rzeczy, trochę ubrań i jedzenia. Staraj się nie zwracać zbytniej uwagi, szukasz przygód. - Pomógł mi plecak założyć na ramiona a kartkę i dowód wsadziłam do kieszeni spodni. Podał mi jeszcze metalowe smukłe urządzenie. Wyjaśnił mi po krótce jak korzystać z niego, był to telefon.
-No to chodź.
Pozdrowiłam gestem profesora i skierowałam się za Ryan'em. Kolejny raz kluczyłam przez zakręty i zakamarki ośrodka. Po dłuższym czasie weszliśmy do białego, gładkiego bloku. Długi korytarz, cholernie dużo schodów w dół. Podziemia, nadal gładkie i nieskazitelne ściany. Co najmniej 10 minut przyśpieszonego kroku, kolejny raz schody. Po wspięciu się, duże drzwi i zielony znak wyjścia nad nimi. Pchnął drzwi i przytrzymał je dla mnie. Znów wysunął się na prowadzenie. Słońce dopiero wschodziło. Zaprowadził mnie do autobusu.
-W środku jest walizka z ubraniami. W plecaku masz wystarczająco jedzenia żeby dojechać i nie być głodna.
-A gdzie jadę? - spojrzałam się na niego podejrzliwie
-Pomyślałem, że góry będą dobrym początkiem. W komórce masz numer mój, Dawkinsa i Blythe. Kiedy postanowisz ruszyć dalej, zadzwoń, każde z nas załatwi Ci transport lub nocleg.
Obserwował moją reakcję, a ja chciałam tylko wsiąść i jechać. Coś mnie jednak tchnęło. Spojrzałam się prosto w jego oczy. Nie uciekł, wytrwale patrzył się także w moje. Trwało to chwilę. Nieznacznie przysunęłam się do niego i powiedziałam dobitnie dziękuję. Powoli odwróciłam się, weszłam na schodki do wejścia do środka autobusu, obróciłam się. Jedyne co zobaczyłam, to zamykające się drzwi. Sama zrobiłam to samo.

Rozdział i to nie w środku nocy? Postęp! Mam nadzieję, że się spodoba. Autorem piosenki jest James Bay, dzięki za inspirację. 
Peace out, Lizzy over.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz