sobota, 26 marca 2016

bundle of tantrums '3


ja się z tym blogiem nie poddam, może ktoś to kiedyś będzie czytał 

 -Fuj! - jęknęła zniesmaczona, wrzucając chusteczkę do toalety. Skierowała się energicznym krokiem do kuchni a jej jasny kucyk podrygiwał w miarę jej kroków. -Mówię Ci, nie wiem jak ludzie mogą to mieć na ustach cały dzień,  okropnie si
-Możesz stulić pysk? - przerwał jej, prawie warcząc.
Gwałtownie zatrzymała się. Pewnie ma zły dzień, nie warto go denerwować. Pożywiła się kolejny raz tym tłumaczeniem. Wyjęła toster, jednocześnie ocierając oczy wierzchem dłoni.
-Masz ochotę na tosty? -tym razem mówiła o wiele ciszej, gotowa na atak werbalny.
-Nie. - odburknął.
Lekko zwiesiła ramiona, zaczęła jednak wyjmować chleb tostowy i ser. Mocowała się z tosterem, a kiedy w końcu udało się jej go zamknąć, wzięła głęboki oddech i znów się odezwała.
-Wychodzimy dziś?  -przecież to był taki wielki dzień.
-Nie.
Przełknęła gulę w gardle. Ugryzła się w wargę, powodując krwawienie, jednak ledwo co czuła ból.
-Czemu byśmy mieli? -był zdezorientowany.
Dało jej to nadzieję. Co jeśli zapomniał?
-Dziś twoje urodziny. -głos jej się chwiał i mówiła zbyt płaczliwym głosem. Odchrząknęła. -Zostawiłam Ci przecież pudełko na stole. To w niebieskim opakowaniu?
-He? Myślałem, że to śmieć, poszło do worka.
Maskę opanowania została zerwana z jej twarzy przez szok. Jak dobrze, że gapił się tępo przed siebie, wtedy na pewno zobaczyłby jak ją zranił.
-Och, jak to? W takim razie pójdę, o której zabierają śmieci, może jeszcze.. Może jest…-język zaczął się jej plątać a sama była na granicy płaczu.
-A na co będziesz grzebała w śmieciach? -powiedział agresywnie.
-No przecież… pracowałam na niego kilka miesięcy… zegarek…odkładałam z własnych oszczędności… chciałam Ci zrobić przyjemność. -znów uczucie bezsilności.
-Nie był mi potrzebny.
Opuściła wzrok.
-Jezu jak chcesz to idź, grzeb w śmieciach, może znajdziesz tam swoją godność.
Zaczęło się.
-Szkoda, że musisz być taką… taką tobą. - rzucił plując. -NIC NIE UMIESZ ZROBIĆ DOBRZE. JAK ZAWSZE WSZYSTKO ZEPSUŁAŚ! NIE UMIESZ NIC PORADZIĆ, CO DALLAS, BOCHATERKO?
Zgarbiła się jeszcze bardziej, jego słowa były jak smagające bicze. Coś świsnęło jej obok ucha, odskoczyła przestraszona.
-Masz swoje tosty! - wrzasnął jednocześnie przyciskając swoją rękę do rozgrzanej płytki tostera.
-Realm! - krzyknęła rzucając się do niego.
-KROK W TYŁ!
Tym razem rzucił samym tosterem, wyrywając kabel z kontaktu powodując deszcz iskier. Ledwo się odsunęła. Dostał po raz kolejny ataku furii rzucając świecznikiem, stojakiem na przyprawy, papierem…
-Realm proszę! - podchodziła powoli do niego, starając się go uspokoić. -REALM WYSŁUCHAJ, wszystko posprzątam, chodź, muszę Cię opatrzyć!
Nie śmiał nawet zwracać na nią uwagi, rzucał w nią tylko rzeczami i oszczerstwami.  Właśnie mocował się z obrazem, kiedy podeszła i stanowczym gestem położyła mu swoją kruchą dłoń na ramieniu, starając się go przytulić. Machnął ręką a usłyszeć dało się głuche uderzenie. Dziewczyna zatoczyła się, jednocześnie trzymając rękę na prawej stronie twarzy. Kilka sekund zajęło jej uświadomienie sobie, co się właściwie wydarzyło. Natychmiast zaczęła się cofać. Przestraszony Realm miał oczy jak spodki i ręce opuszczone. Chciał ją pocieszyć, jednak tym razem ona się wydarła, wysokim cienkim głosem.
-NIE PODCHODŹ!
Wiadomość była jasna, a on stanął jak wryty. Podniosła oczy wypełnione łzami i ze zdradą wymalowaną na twarzy wydukała przez zaciśnięte zęby.
-Żałuję.
Cisza.
-OWSZEM. Teraz MOJA kolej. Zobacz C O na CIEBIE poświęciłam. W S Z Y S T K O. Zostałam z tobą, znosiłam twoje ataki, opatrywałam cię, zdejmowałam Cię ze sznura, powodowałam wymioty kiedy nałykałeś się pigułek, BYŁAM. Czuwałam, kiedy nie mogłeś spać. Byłam bardzo bliska, ale tyle razy, chociażby kiedy udało mi się namówić Cię w zeszłym tygodniu na jeden taniec, widziałam Ciebie, Realm. Dobrego chłopaka, o ciepłych oczach, którego nie miałam jeszcze okazji spotkać. Byłam pewna, że kręcąc się naokoło Ciebie trzymam go na powierzchni, pewnego dnia będąc na tyle silną aby go wyciągnąć. Myliłam się, Realm. Ty już jesteś martwy. I żałuję, wszystkiego.
Zerwała kurtkę z wieszaka i zrobiła to, co powinna zrobić dokładnie rok temu ze stalowym wyrazem twarzy aż do końca ulicy gdzie zauważyła agentów.

napisałam to na podstawie książki Kuracja Samobójców, a więc troszkę takie FanFiction z Dallas i Realm'em

 Miss E - Hummingbird

Peace out, Lizzy over.

piątek, 11 marca 2016

bundle of tantrums '2


Oj za długo mnie nie było...

Stary obskurny budynek, aż wprowadzał człowieka w zły nastrój. W wielkich oknach na samym dole wisiały mięsa i różnej maści futra, nad drzwiami zaś tabliczka: rzeźnik. Pożółkła kartka na drzwiach informowała, że lokal zamknięty. Barczysty mężczyzna w skórzanej kurtce i wytartych dżinsach przejechał dłonią w celu ujarzmienia ciemnej czupryny po czym zrezygnowany pchnął drzwi. Powitał go donośny dźwięk dzwonka i charakterystyczne zaciemnienie, jak by właściciel wyjątkowo nie przepadał za światłem dziennym. Jedynym źródłem światła była kołysząca się goła żarówka. Dwa spróchniałe nędzne stoliki, zamrażarka z mięsem pierwszej jakości o czym miał przyjemność się przekonać, blat do obrabiania mięsa aby zapewnić klientów o świeżości i drzwiczki na zaplecze. Przy blacie stała wyprostowana dziewczyna, niska, o silnej posturze. Ubrana w brudne robotnicze szmaty i chyba dziesięć lat temu biały fartuch, miała też na głowie chustę.
-Lwica w gotowości? - zapytał mężczyzna z silnym rosyjskim akcentem.
Kroiła mięso, pokazując palcem aby poczekał. Ukroiła kawał po czym obróciła się, a widząc go rozszerzyła wargi w uśmiechu.
-Romero! Nasz wielki podróżnik, ha? - podeszła i szturchnęła go w ramię. - Nabrałeś może nowy przydomek? Widzę Cię jako Johna Smitha!
Zdjęła zakrwawione gumowe rękawice, przykryła mięso kawałkiem czystego materiału i wrzuciła nóż do zlewu.
Oparła się o blat i odezwała się:
-Czego szukasz w moim królestwie?
-Naturalnie paląca potrzeba przywitania się, przywiodła mnie tu, ale także pusty żołądek, moja miła.
-Żadna twoja miła, dupku. -Trzepnęła go brudnymi rękawicami, na co zareagował okrzykiem.
-Brudzisz moją kurtkę!
-Przepraszam, paniusiu! - roześmiała się szczerze, mężczyzna do niej dołączył. -No już już - przerwała. - Nie czasy to są na chichoty. Na zapleczu stoi miska gulaszu, odgrzej w mikrofali, tylko nie wal drzwiczkami, ledwo się trzymają. Muszę to dokończyć. - Wskazała na pozostałe mięso. -Później wychodzę.
Złożył dłonie na w oznak wdzięczności i ruszył na zaplecze. Bez słowa wróciła do pracy, gryząc się, że do domu wróci głodna. Była jednak skłonna poświęcić swój posiłek, Romero był dla niej ważny, jako sprzymierzeniec i dobry łowca.
-Chodziły słuchy o dobrej zwierzynie w Cassach. Potrzebuje zapasów, ostatni rok wyszedł w niecałe 48 godzin, i teraz czuję nasze szczęście. Wybierzesz się z nami, Romero?
-Tak długo jak kutas Dave nie jedzie. - parsknął z pełną buzią.
-Dave umarł. Znaleźli go w mieszkaniu. - wymamrotała.
-A niech mnie.
-Powoli stawał się bezużyteczny. - mówiła strudzona wysiłkiem włożonym w krojenie.
-Zapewne. Jak miałbym się z wami nie zabrać?
-Rada jestem, że tak mówisz. Musisz jednak uważać, trochę się zmieniło odkąd wyjechałeś. Strażnicy krzątają się wszędzie, jak mrówy. Powoli niewinni są brani.
-Zapłacą nam za to Rys. Kiedyś.
-Oby kiedyś nadeszło szybciej, czasem tracę kontrolę jak nastolatka.
-Jesteś nastolatką Rys. - westchnął.
Wzięła pudło pełne mięsa i przeniosła je do chłodziarki. Nastawiła alarm zabezpieczający i zamknęła mosiężną kłódkę.
-Będę leciał Rosita. Dbaj o siebie.
-Ja Ci dam Rositę. - fuknęła. - Masz gdzie spać?
-Mam mam, nie przejmuj się.
Po czym wyszedł. Kobieta za parawanem zrzuciła z siebie szmaty i włożyła czarne spodnie, szarą bluzę i długie sznurowane buty. Zdjęła obrzydliwą chustę z głowy i uwolniła burzę swoich czerwonych loków. Zarzuciła na plecy przetarty w niektórych miejscach i sfatygowany plecak, wzięła zestaw kluczy i wyszła ze sklepu. Zakneblowała drzwi, a żeby sprawdzić, czy na pewno dobrze się trzymają kopnęła je dwa razy. Ruszyła w głąb uliczki, zakładając na głowę czapkę z daszkiem, tak aby zasłaniała jej oczy.

Ted Nemeth - Retrocukiernia

Peace out, Lizzy over.

wtorek, 1 marca 2016

Weird Stuff IV

Widziałem kiedyś oczy. Tylko oczy, bo tylko one potrafią świecić w ciemności. Były duże, szkliste i chyba przestraszone. Lecz jestem pewien, że nie bały się aż tak bardzo jak ja w chwili gdy je ujrzałem, bo nie były to znajome oczy. Jestem człowiekiem, który nie lubi gdy coś się zminia. Nie lubię gdy ktoś zamienia mój ciepły koc na inny drapiący i śmierdzący lawendą. Nie lubię gdy, każą mi jeść brokuły zamiast pomidorów ani gdy gaszą mi światło w zupełnie nowym miejscu, które nigdy nie zostało sprawdzone na obecność potworów. Nie lubię też gdy zmieniają się moje oczy. Najładniejsze są takie jasne, w kolorze nieba i takie które wyglądają jak kwiaty. Małe kwiatki, o których się nie zapomina. A te spłoszone nabiegłe krwią nie przypominają mi niczego. Nie wiem do kogo należą, ale on nie może być wesoły. Babcia zawsze mówiła: "Zakochaj się w oczach, Eustachy, oczy mówią wszystko" W tych oczach się nie zakochałem. Nie były ładne jak niebo, albo pamięciowe kwiaty, były obce i takie jakby zniszczone, nie podobne do oczu babci. Ale oczy zawsze są z czymś połączone. Z duchem, albo głową, bo one chyba nie potrafią żyć same dla siebie. One są tylko zwierciadłem- mówiła babcia- zwierciadło potrzebuje odbicia. Jednak gdy jest ciemno nie widać odbicia, nie widać nic oprócz oczu, które potrafią świecić.
Wiem, że krótkie i w ogóle, ale ale ale ale taaa.
Carry on, Brussels. Moose

sobota, 27 lutego 2016

Ona ma broń ~VIII~


Donośny, ogłuszający dźwięk wbił się do środka mojej czaszki skutecznie mnie budząc. Na zewnątrz nadal było ciemno a Mike jeszcze spał. Wstałam i podbiegłam do komputera, nie mogłam znieść tego dźwięku. To było zaproszenie do wideorozmowy od Kate. Była trzecia pięćdziesiąt nad ranem, co mogła chcieć o takiej godzinie? Przyjęłam zaproszenie i zobaczyłam ją, spłakaną. Przestraszyłam się, chciałam żeby mi wytłumaczyła o co chodzi, ale kiedy zobaczyła wstającego Mike'a zacięła się, nie wydając już dźwięku. Wysłała mi wiadomość: Wyproś go. Zachowywała się przedziwnie, ale nie chciałam jej kwestionować. Kiedy Mike zobaczył Kate w płaczu, sam z siebie czym prędzej nałożył dżinsy, bluzę i niezgrabnie wymamrotał, że lepiej bedzie jak sobie pójdzie. Mike nie znosił płaczu nikogo innego prócz mojego, w dzieciństwie jego mama płakała zbyt wiele razy. Wyszedł, a Kate nadal się nie odzywała.
-Co się stało? - byłam zaniepokojona i domagałam się odpowiedzi.
Pokazała na kamerce białe pigułki. Połknęła je i popiła alkoholem. Nie zorientowałam się nawet co się dzieje. Uśmiechnęła się do mnie smutno.
-Przepraszam.
Nie odzywałam się.
-Scalam rodzinę. Czekają na mnie.
-W takim razie kim ja jestem?
Zapadła cisza.
-Widzę twój wzrok Bea. Nie jestem zdrajcą. Nie wytrzymam tu. Jest powód, dlaczego Cora przyszła martwa na świat. To nie ten świat.
-Nie cierpię Cię.
-Wiem. - zaśmiała się przez łzy. -Ale mnie rozumiesz.
-Żałuje. Byłoby mi o wiele łatwiej przez to wszystko przejść. Miałabym kogo winić. Zostałam sama sobie.
Jej oczy zrobiły się większe. Wzięła spory łyk alkoholu i odezwała się:
-Bea, nie.
-Wiesz dobrze, że każdy człowiek rzucałby się teraz i wzywał policję. Za to ja siedzę i pozwalam Ci umierać. Kogo będzie podświadomie winić policja, twoja matka?
-Akurat ta kurwa nie ma prawa się do Ciebie odzywać i dobrze o tym wiesz.
-Może według Ciebie. Potoczy się inaczej.
-Postraszę ją zza światów.
-Pójdziesz dalej, Katie.
-Zamknij się, Beatrice. Po prostu spędźmy moje ostatnie chwile
-Jak by to nie były twoje ostatnie chwile? - przerwałam jej.
Znów się uśmiechała. Sięgnęłam po własny alkohol i zaczęłam sączyć napój z butelki. Rozmawiałyśmy, piłyśmy, jak by to była jedna z wielu, godzinnych rozmów. O czwartej czterdzieści sześć Kate ucichła. Umarła ze słowami: "wybacz" i uśmiechem na ustach. Zapita w cztery dupy straciłam przytomność.
                                                                                       ~```~
Ktoś mnie dotknął i cicho wypowiedział moje imię. Nie słyszałam już nic, prócz kropel deszczu. Spadały powoli, nie zapowiadając wlasciwie burzy, która dawała o sobie znac dźwiękami piorunów z daleka. Uniosłam powieki i ujrzałam Mike'a. Przeniosłam wzrok na komputer. Rozmowa zakończona.
-Zadzwoniłaś do taty, prosząc aby wezwał zakład pogrzebowy do jej domu. Później do swojej i siostry i stwierdziłaś, że musi załatwić białą trumnę.
-No nic. - szepnęłam. -Przepraszam, za mój stan, nie mogłam…
-Spakowałem Cię. Nic specjalnego, głownie ciemne i wygodne rzeczy. Mamy pociąg za dwie godziny. Weź prysznic a ja pójdę do dyrektora, mam wydrukowane zwolnienie od twojego taty. Jadę z tobą, wracając od administracji wezmę swój plecak. W siatkach masz chusteczki, czekoladę i leki przeciwbólowe w syropie. Przydadzą Ci się te rzeczy, Beatrice. Kocham Cię, wracam za kilkanaście minut. - pocałował mnie w czoło i wyszedł. Nie mogłam się otrząsnąć jaki był kochany.
                                                                                         ~```~
Siedzieliśmy w pociągu. Skubałam kawałek czekolady z truskawkami jednocześnie płacząc i opierając się o Mike'a. W przedziale nikogo nie było, zegar wskazywał na jedenastą siedemnaście. Wpakowałam słodycz do buzi i wtuliłam się w niego, robiąc wszystko by zasnąć. Niestety to nie był tego typu koszmar, z którego możesz się po prostu wybudzić.

Peace out, Lizzy over

piątek, 19 lutego 2016

bundle of tantrums `1

Tekst nie nawiązuję do żadnego z obecnie prowadzonych opowiadań, jest napadem emocji i inspiracji serialem American Horror Story.  Pod tym tytułem pewnie znajdzie się w przyszłości więcej wyrwanych ze schematu tekstów.

Do hotelu wszedł mężczyzna. Był potężnie zbudowany, miał na sobie świeżo wyprany i skrojony na miarę garnitur. Wszedłszy do pomieszczenia zdjął okulary przeciw słoneczne i był gotowy błyskać firmowo wyrobionym uśmiechem. Przeszedł się długim lobby, nie szczędząc wzroku na niczym. Przesunął palcami po blacie recepcji po czym nacisnął żółty przycisk. Oparł się ramieniem i czekał. Mijały minuty, ale nikt nie nadchodził. Lekko podburzony nacisnął dzwonek jeszcze raz. I kolejny.

-Już… już idę! - dało się słyszeć przytłumiony głęboki głos kobiety.

-W każdej chwili złotko.

Zza drzwi wyszła kobieta, pierwsze wrażenie jakie się nasuwało, jak by była świeżo po płaczu. Rozmazany, ciemny makijaż na oczach i czerwona szminka, a pomiędzy wargami nadpalony papieros. Krótkie byle jak ułożone włosy sterczały jej jak by była świeżo po spaniu. Odpięła jeden z i tak niewielu guzików płaszcza w panterkę i poprawiła opinający jej szyję naszyjnik. Miała rozkrwawione obojczyki i kilka ran na dekolcie. Strzepnęła papierosa na podłogę i posuwistym krokiem zbliżyła się do lady. Zanim się odezwała rzuciła długie spojrzenie na mężczyznę. Poczuł się niekomfortowo, okazując to nieznacznym otarciem dłoni o spodnie.

-Dużo słyszałem o tym… hotelu. Głównie dobrych opinii i muszę przyznać, nie mylili się. - cały ten czas mówił do jej biustu. - Ile płacę? - oderwał od niej spojrzenie żeby wyjąć portfel i wyciągnąć kartę kredytową. Pokazał ją ostentacyjnie dziewczynie, przechylając tak, żeby rzucała poświatę na twarz dziewczyny.

-Zależy kogo chcesz. - miała opanowany ton, pełny rezerwy.

-Ciebie. - wyszczerzył się do niej obleśnie.

-Nie od tego jestem. - wyszeptała.

-Oj proszę Cię! Dziwkę można kupić za każdą cenę.

Spuściła na chwilę wzrok, a kiedy spojrzała się na niego znowu miała oczy pełne łez.

-Czy mnie kochasz? Czy powiedziałbyś mi to? Sally, kocham Cię. - ostatnie zdanie wypowiedziała wolno i dobitnie.

Coś mu nie pasowało, ale pragnienie tej kobiety przewyższało jego wszystkie lęki i wątpliwości.

-Zrobię WSZYSTKO.

Kilka łez spłynęło jej po policzku. Pochyliła się i znów szeptając powiedziała:

-Mogę Ci pokazać.

Wzięła klucz zza lady i powoli ruszyła ku windzie. Mężczyzna ruszył za nią. W windzie próbował dotknąć jej, ale bez odtrącania go rękami, odtrąciła go jedynie spojrzeniem.

-Nie, dopóki tam nie wejdziemy.

Szli przez labirynt korytarzy, mijając drzwi zza których dobywały się jednoznaczne dźwięki. Zza wszystkich drzwi. Z każdym krokiem mężczyzna był bardziej napalony, oddychał coraz ciężej. Doszli do drzwi, o które Sally chodziło. Pochyliła się specjalnie, wkładając klucz do zamka. Prawie wparował do środka, czym prędzej się rozbierając. Przygasiła butem niedopałek i podeszła do niego, wbijając mu nóż w brzuch. Nie do końca rozumiejąc co się stało, mężczyzna upadł na podłogę. Sally ukucnęła obok niego, opierając głowę na kolanie.

-Jak masz na imię?

Zakrztusił się własną krwią i próbował złapać powietrze.

-Jak masz na imię? - powtórzyła

-Hank. - z tymi słowami splunął krwią.

-Przepraszam. - wyszeptała. -Nie chciałam. Jesteś okropnym człowiekiem, ale nie zasługujesz na śmierć.  Nie chcę, żebyś umierał. - kolejne łzy kapały na ziemię.

-Nie musisz tego robić. - był przerażony.

-Ale już robię! Zabijam Cię, w tej chwili! Jesteś martwy, Hank.

-Czemu to zrobiłaś? - z trudem przychodziło mu mówienie, był bliski płaczu.

-Chciałam.

Nic nie rozumiał, patrzył się na nią nie rozumiejąc słowa.

-Kiedy zabijesz wystarczająca osób, tak się dzieje. Musisz zabijać. Musisz jeść, pić i musisz zabijać. Fatalna skaza ludzka, przyzwyczajenie. - Jej słowa były bez wyrazu, powoli odpływała w swój własny świat.

Hank zaczął kasłać co sprowadziło Sally do życia.

-Powiedz, że mnie kochasz. - zniżyła się do jego poziomu, tak, że leżeli twarzą w twarz. - Powiedz to Hank.

Kręcił głową, wydając ciche "pomocy".

-Proszę. - otarła łzy z twarzy. -Proszę, powiedz to.

Zniknęły wszystkie emocje z jego oczu.

-Kocham Cię Sally. Kocham Cię.

Uśmiechnęła się przez płacz i podniosła się.

-Współczują mi. "Współczuje Ci Sally". Moim imieniem spluwają. Jak za dawnych czasów. Tamci nie pluli co prawda krwią. Wszyscy… zawsze powtarzali. Przewidywali! - jej ton nabrał nieokreślonej radości. -"Skończysz marnie Sally." Po czym kręcili głową. - znów napłynęły jej łzy. -I odchodzili. I nie wracali.

Zapaliła kolejnego papierosa.

-Ty nie odejdziesz Hank. Zostaniesz w tym hotelu. Kolejny. - po czym wypuściła dym z papierosa na równi z ostatnim oddechem mężczyzny.

   Polecam wam piosenkę "My Songs Know What You Do In The Dark" zespołu Fall Out Boy.

Peace out, Lizzy over.

czwartek, 18 lutego 2016

Rodzina nie kończy się na krwi

Trzymacie się jeszcze, Brukselki?
Dziś coś podobnego, do czegoś, co już było. Nie wiem, czy pamiętajcie "Show us the way", ale to jest utrzymane w podobnym klimacie. Właściwie jest inspirowane, a raczej zaczerpnięte z tej samej historii.

-Więc teraz chcesz, żebym za wszystko przepraszał?- pytał z wyrzutem i dawną wyższością.
-Chcę, żebyś w końcu był ze mną szczery, po raz pierwszy od zawsze!- nie potrafiłem ukryć swojej irytacji- Spójrz mi w oczy i powiedz, że nie masz z tym nic wspólnego!
Powoli podniósł wzroku i utkwił swoje jasne, świecące wielowymiarowym błękitem oczy w moich, ciemnych i zgaszonych. Przez chwilę patrzył na mnie jak na karalucha, wzrokiem ostrym i zimnym, jak ta jego fikuśna broń. Potem jego spojrzenie niespodziewanie zelżało, oczy zamigotały, zmarszczki na czole zrobiły się wyraźniejsze, a on wstrzymał oddech, którego nie potrzebował.
Gorące płomienie zaczęły lizać moje wnętrzności.
-Coś ty zrobił, idioto?
-Zaufaj mi bracie- zaczął się tłumaczyć- Daj mi wolną rękę. Mogę to jeszcze zakończyć, całą tę wojnę i pokonać tego samozwańczego…. boga- mówił z ogromnym przekonaniem.
Słowo bóg, niezależnie od kontekstu, miało ogromny problem z wyjściem z jego gardła.
Ból porzuconego dziecka.
-Musiałem coś z tym zrobić- ciągnął dalej- Oni mi zaufali. Po tym wszystkim, co zrobiliśmy naprawdę myślałeś, że nie uznają mnie za ich przywódcę? Musiałem coś zrobić, a może miałem patrzeć na moich braci i siostry wyrzynających się nawzajem? Albo pozwolić temu tyranowi na wprowadzenie reżimu? Powiedz mi do cholery, co miałem zrobić?!
Stał chwiejąc się przede mną i oddychając ciężko. Wyglądał prawie jak człowiek.
-Wiesz istnieje coś takiego, co ja z nostalgią nazywam rodziną. To takie zbiorowisko stworzeń, które z jakiegoś powodu dbają o siebie. I nie wiem, czy wiesz, ale ty należysz do naszej. Więc kiedy coś beznadziejnego, wojna pomiędzy aniołami zdecydowanie może się taka wydawać, spotyka któregoś z nas, to radzimy sobie z tym, dzieląc się ze sobą problemami, stratą i wszystkim co nas przerasta. Do tej pory działało niezawodnie. To czego nie robimy, to nie opuszczamy wszystkich, którym na nas zależy i nie zawieramy kolejnego paktu szatanem!
-To wydaje się proste, gdy mówisz to w ten sposób- odpowiedział w końcu- gdzie byłeś, gdy potrzebowałem to usłyszeć?
-Na swoim miejscu- odpowiedziałem- przypomnij mi, gdzie byłeś ty?


W hołdzie wszystkim, po których została nam tylko pamięć.
Niech gwiazdy oświetlają im drogę.


Czekając na dzień, w którym ktoś to zrozumie, oddany i wierny Łoś

poniedziałek, 15 lutego 2016

Cz. 7 Wszystkie te chwile przepadną bezpowrotnie w czasie, jak łzy pośród deszczu

Hi,
To ostatnia część naszej walęwtynkowej celebracji. Na szczęście to już koniec na następne dwanaście miesięcy. 

Felus&Łucja

Wypadła z pałacu potykając się o własne nogi. Wydostała się za bramę i usiadła na chwilę niewielkim głazie, by złapać oddech i zacząć logicznie myśleć. Łzy mimowolnie ciekły po jej okrągłych policzkach. Odgarnęła do tyłu długie kasztanowe włosy i wytarła twarz rękawem sukni. Wiedziała gdzie ma iść.
Mgła była już prawie tak gęsta jak mleko. W połączeniu z rzęsistym deszczem ograniczała widoczność do spowijającej wszystko szarej plamy. Szczęśliwie tę drogę Łucja znała doskonale. Wyjęła ze swojej torby długą, prostą pelerynę i narzuciła na głowę kaptur zasłaniający oczy. Zdolność widzenia była wtedy niepotrzebna, a nawet przeszkadzała jej, bombardując przeciążony mózg dodatkowym bodźcami. Oddychała głęboko. Chłód oczyszczonego deszczem powietrza przynosił ulgę od gorzkiego smaku wgryzającego się w jej podniebienie. Jej umysł zdawał się ochładzać i oczyszczać. Powoli wracała do siebie.
Słyszała tylko stukot swoich wysokich butów, tłumiony uderzeniami ciężkich kropel. Poczucie, że w okolicy nie ma nikogo dodawało jej otuchy.
Skręciła w prawo, w błotnistą ścieżkę. Minęła kilka niewielkich domostw i w końcu stanęła przed znajomymi, sękatymi drzwiami. Usłyszała skrzypienie wiecznie nienaoliwionych zawiasów. Jej oczom ukazał się Felus.
-Łucja?- jego oczy rozszerzyły się, a brwi uniosły, marszcząc przyprószone ciemnymi włosami czoło- Co ty tu robisz?
-Mogę wejść?- zapytała sucho.
Felus odsunął się, aby zrobić jej przejście. Przestąpiła przez wysoki próg. W środku rozchodził się ciepły,suchy zapach drewna, starych książek i wosku.
- Co się stało?- zapytał cicho zgarniając ubrania z krzesła- Chodzi o to?- jego oczy świeciły teraz jasno.
-Myślę, że się udało- odpowiedziała niepewnie Łucja.
-Wiedziałem- powiedział uradowany siadając obok niej- miałem nadzieję, wiedziałem, no więc jak co teraz czujesz?- pytał wyraźnie podekscytowany.
Łucja wzruszyła ramionami.
-Wiesz jest lepiej, to raczej oczywiste- odpowiedziała beznamiętnie- Naprawdę czuję się znakomicie…
Felus spojrzał na nią zdziwiony.
-Jesteś pewna?
-Mhym- przytaknęła Łucja.

-Jeśli tak- niepokój w jego głosie wciąż był wyczuwalny- Bardzo się cieszę, że w końcu możemy być rodziną, ale chyba powinienem spytać jeszcze raz- chwycił ją za delikatnie drżącą dłoń.

-Łucjo, chcesz zostać moją żoną?
Utkwiła spojrzenie w jego oczach. Świeciły jak dwa głębokie jeziora, odbijające księżycowe światło. Uśmiechnęła się mimowolnie i mocniej zacisnęła palce wokół jego dłoni.
-Nigdy nie było inaczej- odpowiedziała.
Łucja podniosła go i razem stanęli w migoczącym blasku świec, wpatrując się w siebie nawzajem.

-Łucjo- coś nie dawało mu spokoju- jak tu dotarłaś? Zwykle nie spotykaliśmy się w czwartki, bo twój tata siedział w zamku. Mam na myśli, twój ojciec pozwolił ci?
-Nie- odpowiedziała szybko- Tak jakby wyrzucił mnie z domu, znaczy ja odeszłam. Doszliśmy do konsensusu.
-Przykro mi- rzekł po chwili ciszy.
-Mi nie- wtrąciła się.
Wzięła głęboki oddech.
-To jeszcze nie wszystko- odnalazła jego spojrzenie- przyszłam tu, żeby ci o czymś powiedzieć…
-Tak?- starał się, by jego głos brzmiał pewnie.
-Chodziło nam o to, by w końcu pozbyć się tego ciężaru, prawda? Żeby móc być prawdziwą rodziną…
-Tak- odpowiedział- ale nie wiem do czego zmierzasz...
-Nasza rodzina, będzie trochę większa niż w pierwotnym założeniu- powiedziała niepewnie.
-Masz na myśli...?
-Tak- skinęła głową.
Felus nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Czuł jej spojrzenie, które domagało się odpowiedzi.

-Nawet nie wiesz jak się cieszę- wykrztusił w końcu obejmując ją mocno. Ona uśmiechnęła się do niego kładąc mu dłonie na szerokich ramionach.

Nie umierajcie, drogie Amorki, Moose